To oni tam grali #5 El Niño w czerwono-czarnej części Mediolanu

sty 07, 2021

„Torres jest dobrym graczem, ale nie powinniśmy się spieszyć z oceną. Ma dopiero 20 lat, a w Atletico jest samotnym środkowym napastnikiem. Wciąż rozwija się jako piłkarz.” - Johan Cruyff w 2005 roku. Wypowiedź legendarnego Holendra była bardzo wyważona, nie chciał za bardzo pompować młodziutkiego Fernando, jednak już wtedy czuł, że będzie to wyjątkowy napastnik. Nie mylił się. Dziś jest jedynym zawodnikiem, który zdobywał bramki w dwóch finałach mistrzostw Europy. Cztery lata wcześniej ośmieszył Philippa Lahma. Na pierwszym Euro był postrachem obrońców. Na drugim miał już opinię pośmiewiska. Nie zapominajmy, że Fernando Torres jest mistrzem świata z 2010 roku oraz dwukrotnym zdobywcą mistrzostw Europy (2008, 2012). Osiągnął wszystko co najważniejsze w piłce, jeśli chodzi o drużynowe trofea. Brzmi imponująco?

  1. Atletico i wszystko, co z nim związane, jest najważniejsze

Urodził się 20 marca 1984 roku w Fuenlabradzie, czyli autonomicznej części Madrytu. Od najmłodszych lat kochał grać w piłkę. Najpierw nazywali go "Nando", później stał się "El Nino". Gdy miał pięć lat, dołączył do pierwszej drużyny – Parque 84.– Były to mecze 15 czy 20 chłopaków bez ładu biegających za piłką, prawdziwe szaleństwo. Ale dla dzieciaka to było coś wielkiego– opowiadał o początkach. Wtedy najwięcej znaczył dla niego dziadek. On po raz pierwszy zabrał wnuka na Vincente Calderon. Od razu zakochał się w atmosferze. Nie było już wyjścia. Chciał jeszcze raz. Początkowo Hiszpan pragnął być bramkarzem, na tej pozycji grał przecież jego starszy brat. Drugim idolem był... Kapitan Tsubasa:

– Kiedy byłem dzieciakiem, to nie mogliśmy znaleźć sygnału w telewizji, ale później w szkole wszyscy mówili o tej japońskiej kreskówce. Dlatego także zacząłem grać – mówił w jednym z wywiadów.

Mając siedem lat zaczął regularnie występować na pozycji napastnika w halowym zespole dziecięcym Mario’s Holland. Trzy lata później, w wieku dziesięciu lat, trafił do Rayo 13, drużyny występującej w rozgrywkach składających się z jedenastu zawodników. Po sezonie, w którym strzelił 55 goli, Torres został jednym z trzech zawodników zespołu, którzy zostali wysłani na próbne testy do Atlético Madryt. Swoją grą zrobił wrażenie na skautach i w 1995, w wieku 11 lat, dołączył do stołecznego klubu. Rok później Torres otrzymał ofertę przenosin do Realu Madryt, rywala Atlético, którą odrzucono. Sam Fernando nie chciał słyszeć o grze po drugiej stronie Madrytu. Dla niego liczyli się tylko Rojiblancos.

Jako 15-latek dostał możliwość podpisania profesjonalnego kontraktu:

– Podpisałbym ten kontrakt i do końca życia. Kiedy grałem w dzieciństwie w piłkę, to zawsze wyobrażałem sobie, że jestem zawodnikiem Atletico. Teraz naprawdę nim byłem, byłem częścią klubu i prawdziwym graczem Atletico – czytamy wypowiedź na oficjalnej stronie.

Przez pierwsze dwa sezony reprezentował barwy klubu w Segunda División, zaliczając 40 spotkań, w których zdobył siedem bramek. W przygotowaniach do sezonu 2000/01 trenował z pierwszym zespołem, w którym ostatecznie zadebiutował 27 maja 2001 na Vincente Calderon wchodząc na murawę w 65. minucie spotkania z Leganes. W czasie wejścia na boisko miał 17 lat i 68 dni, co uczyniło go najmłodszym debiutantem w historii klubu. Tydzień później zdobył swojego pierwszego ligowego gola w spotkaniu przeciwko Albacete Balompie, a Atlético zakończyło rozgrywki poza miejscem premiującym awans do La Liga. Fernando Torres błyskawicznie stał się gwiazdą.

Atletico awansowało do najwyższej ligi. Wokół niego wybuchło szaleństwo. Trafiał do bramki regularnie, ale ośmieszenie o 14 lat starszego Franka de Boera sprawiło, że wulkan "wielki hiszpański talent" wybuchł. Biła od niego boiskowa bezczelność. Atletico ograło Barcę 3:0. Tam go później chcieli, podobnie w Juventusie, Interze, a najbardziej marzył o nim kilka lat później Roman Abramowicz. Miał być jednym z jego pierwszych transferów do Chelsea. Oferował za 19-latka 28 milionów funtów. Był już wtedy kapitanem. Odmówił "The Blues", a wściekły Abramowicz ściągnął Hernana Crespo i Adriana Mutu. Atletico zostało ligowym średniakiem. Najwyższa pozycja w kolejnych latach ligowej tabeli? Siódme miejsce.

"Nigdy nie będziemy chodzić sami" – te słowa piłkarz miał zapisane wewnątrz opaski kapitana. Co prawda po hiszpańsku i nie miało to nic wspólnego z Liverpoolem. Było to hasło ekipy Torresa, niektórzy mieli je nawet wytatuowane. Fani The Reds widzieli w tym jednak przeznaczenie. Przecież każdy zna słynny hymn „You'll never walk alone”. No właśnie. Przyszedł czas na nowe wyzwanie. Kibice Atletico to rozumieli. Ich koszulka była już po prostu za ciasna.  W pierwszym zespole zadebiutował w 2001, łącznie zagrał w 174 meczach Primera Division, strzelając 75 goli.

2. Od wielkiej miłości do przerażającej nienawiści

Debiut na Anfield, mecz z Chelsea. Steven Gerrard posyła prostopadłe podanie. Torres nie ma komu podać. Jest sam, biegnie do środka, w dziecinny sposób ogrywa Ben Haima i strzela Petrowi Cechowi przy dalszym słupku. To nie był zwykły gol, zwykłe przyłożenie stopy, strzał głową. On tą akcją się zaprezentował. Wystarczyło szesnaście minut i Anfield miało nowego bohatera. Był jak rycerz na białym koniu, który właśnie wjechał do Anglii z kopyta. Czas w Liverpoolu uznaje dotąd za najlepszy w karierze. Już w pierwszych dniach dostał wiele płyt i książek o historii Liverpoolu. Wiele razy powtarzał, że najlepszym piłkarzem z jakim grał był Steven Gerrard. I nie chodzi tu tylko o umiejętności. Torres widział w nim pokrewną duszę, czuł, że nadają na tych samych falach. Byli do siebie podobni. Obaj nie lubili mówić, byli powściągliwi, wycofani, nie kreowali się na liderów. Stevie przemawiał charyzmą. Torres nie musiał mu niczego tłumaczyć. To Gerrard zbudował jego pewność siebie:

– Nigdy nie znajdę kogoś takiego jak on – wspominał z nostalgią. Przy Angliku był najlepszy. Byli nierozłączni jak „Flip i Flap” (oczywiście do czasu). W debiutanckim sezonie zdobył ponad 20 goli w lidze (czego ostatnio dokonał Robbie Fowler w sezonie 1995/96). W dzisiejszych czasach, Liverpoolu jako maszyny, która zdobywa kilka bramek na mecz brzmi śmiesznie. Natomiast wtedy El Nino był bohaterem miasta Beatlesów. W wyścigu o Złotą Piłkę ustąpił tylko przybyszom z innej planety, czyli Ronaldo i Messiemu. W kolejnym sezonie tyle nie strzelał, ale w lidze opuścił ponad połowę spotkań przez urazy. W grudniu 2009 roku strzelił 50 bramkę w lidze i został pierwszym zawodnikiem, który tego dokonał w tak krótkim czasie. Poźniej było tylko gorzej. Odszedł Mascherano, Xabi Alonso, Benitez. Torres czuł, że wszyscy go oszukują. Mówili mu o wielkich celach, jednocześnie pozbywając się kluczowych zawodników. Wtedy uświadomił sobie, że sukcesów w Liverpoolu już nie osiągnie.

Abramowicz wyłożył dwa razy większą kwotę, niż parę lat wcześniej i ściągnął do siebie Torresa. W styczniu 2011 roku Hiszpan przeszedł z Liverpoolu do Chelsea F.C. za szóstą, co do wysokości kwotę w historii futbolu, 58,5 mln euro. W debiucie ze swoim byłym klubem nie dość ze przegrał, to jeszcze oberwał zapalniczką. Początek był bardzo trudny. Dziewięć spotkań bez gola. Tragedia. Przyszedł dziesiąty mecz. Wchodzi w spotkaniu z West Hamem i ma wybuch radości jego i drużyny – strzela gola. A tak bardzo już zapomniał, jak to się robi. Choć trafienie i tak było dziwne. Pomógł mu... deszcz. Piłka nagle się zatrzymała, a obrońca "poleciał" dalej. Torres też "poleciał", ale wrócił po nią szybciej. Stamford Bridge ożyło i uwierzyło.

Kolejny sezon miał być lepszy, ale znów nie mógł trafić. Nadszedł mecz z sytuacją, która później nieodwracalnie przyklei mu się do wizerunku. Fernando mija De Geę... przed sobą ma już tylko pustą bramkę! Pudłuje... Kiksuje w najbardziej banalnych okolicznościach. Oczywiście były też piękne momenty, dzięki, którym Torres mówi że Londynu zupełnie nie żałuję. Marzył wygrać Ligę Mistrzów i wygrał. W półfinale pokonał Valdesa, w finale wywalczył ten najważniejszy korner. Chelsea wygrała w karnych z Bayernem.

3. Nieudana ucieczka do Mediolanu i powrót na "stare śmieci"

Po zakończonej fiaskiem przygodzie na Stamford Bridge, postanowił przenieść się do słonecznego Mediolanu. Co ciekawe nie na długo, bo po pięciu dniach od ogłoszenia wypożyczenia do Milanu, został kupiony przez Atletico Madryt za 25 milionów euro… i znów wypożyczony do drużyny "Rossonerich". Torres miał być pierwszym napastnikiem. Ba! Działacze Milanu liczyli po cichu na to, że będzie czołową dziewiątką Serie A. Może nawet by tak się stało, gdyby trafił na San Siro parę lat wcześniej, kiedy kadra drużyny wyglądała diametralnie inaczej. Teraz jego partnerem z ataku był Mattia Destro, wrzucać na głowę miał mu Alessio Cerci, a zagrywać z głębi środka Andrea Poli. Nie oszukujmy się. Fernando Torres trafił na jeden z najsłabszych możliwych Milanów XXI wieku. Sam zupełnie sobie nie poradził, rozgrywając w Serie A dziesięć spotkań, strzelając do tego jedną bramkę.

Włochy pod względem piłkarskim wspomina bardzo słabo. Skończyło się upragnione wypożyczenie. Kiedy wrócił do drużyny dzieciństwa po ośmiu latach, czuł, że zawsze był tam obecny, bo herb Atletico ma wygrawerowany w sercu. Gdy był jeszcze piłkarzem Liverpoolu, to na ulicach Madrytu świętował z kibicami mistrzostwo świata. Miał wtedy przywiązany do nadgarstka szalik Atleti. 45 tysięcy przyszło, by przywitać swojego dzieciaka. Nie był już "El Nino", choć dla wszystkich takim pozostał. Teraz był jednym z najbardziej doświadczonych zawodników Simeone. To on miał uczyć, nie podglądać. Nie był tak skuteczny jak kiedyś, ale zakończył wszystko symbolicznie. Ostatnim meczem był zwycięski finał Ligi Europy. Zagrał w nim minutę.

– Trudno jest dzielić miasto z jednym z najbardziej utytułowanych klubów w historii, kiedy ty jesteś za tym drugim. Kiedy wygrałem z Realem w Liverpoolu, to był mój pierwszy raz, wyobrażasz to sobie? Z Atletico nie mogliśmy ich pobić. Nigdy. To była olbrzymia satysfakcja jechać z Liverpoolem na Santiago Bernabeu i tam wygrać. W następnym tygodniu przyjechali na Anfield i wygraliśmy 4:0. Nie mogłem się powstrzymać, cieszyłem się aż zanadto z tego gola przed ich sympatykami – mówił w wywiadzie dla "The Anfield Wrap".

Kiedy wrócił, to od razu wyeliminował w styczniu Real z Pucharu Króla, strzelając im dwa gole. Niedługo później świętował ligowe 4:0, kiedy to Atletico ich ośmieszyło. Dołożył cegiełkę – asystę przy golu Mario Mandzukicia. W kolejnym sezonie wygrał z Realem na Santiago Bernabeu. Bardzo chciał zakończyć karierę w Atletico, ale nie było mu to pisane.

Na koniec piłkarskiej przygody postanowił zwiedzić Japonię. Zakończył karierę grając w barwach japońskiego Sagan Tosu przeciwko Vissel Kobe. Mecz zakończył się wynikiem 1:6 dla gości.

Taką porażkę w Atletico przeżywałby dłużej. Ostatni mecz zagrał tak jakby... właśnie w Atleti. Dostał pozwolenie na zaprojektowanie specjalnej koszulki. Jego projekt nawiązywał do tej, którą zakładał w Atletico, będąc nastolatkiem. Zamieścił na Twitterze porównanie obu trykotów z podpisem: "Od początku do końca – jak najlepiej wykorzystując każdą chwilę". Wynik nie miał znaczenia, chodziło o spięcie wszystkiego klamrą. Specjalna koszulka, Iniesta i David Villa. Później zrobił sobie z nimi zdjęcia, to też było dla niego ważne. Mimo, że mieszkał w odległej Japonii, to obaj kumple byli na miejscu, żeby przybić z nim ostatnią piątkę. Tak to sobie zaplanował. Chciał żeby było prawie tak, jakby żegnał się z kibicami w Madrycie.

Wiktor Zawadka

Miłośnik calcio od zawsze na zawsze...

Great! You've successfully subscribed.
Great! Next, complete checkout for full access.
Welcome back! You've successfully signed in.
Success! Your account is fully activated, you now have access to all content.