– Hagi to wybitny zawodnik, ale jest kompletnie pozbawiony etyki pracy. Może być jak Maradona. Może być najlepszym piłkarzem na świecie. Ale najpierw musi zmienić swoje podejście do futbolu (…). Piłkarze tacy jak on potrzebują uwielbienia. Są artystami. Pragną na boisku robić wszystko po swojemu. Mogą zdobyć gola z dowolnej pozycji, albo jedną stratą pogrążyć swój zespół. W takich jednostkach tkwi cała magia futbolu. Ale dla Hagiego to już ostatni dzwonek, żeby zapanować nad sobą i zostać zapamiętanym jako wielki piłkarz - tłumaczył w jednym z wywiadów ówczesny szkoleniowiec Brescii, Mircea Lucescu.
Trafił do Italii po średnio udanym sezonie w Realu. Dokładniej "Królewskim" nie udało się sięgnąć po Mistrzostwo Hiszpanii, które mieli na wyciągnięcie ręki. Prowadzony wówczas przez Leo Beenhakkera - Real Madryt, przegrał w ostatniej kolejce na Teneryfie, aż 3:2, gdzie przez większość meczu prowadził 2:0 (nie pomogła nawet przepiękna bramka Hagiego z wolnego). Po tak spektakularnej wtopie jak to w wielkich klubach, musiało "polecieć kilka głów". Oprócz byłego szkoleniowca Reprezentacji Polski, wypadło na Hagiego, który musiał odejść.
Wybrał niespodziewany kierunek, jakim była Brescia Calcio. Wielu pukało się w czoło, ponieważ mogło się wydawać, że będzie to bardziej krok wstecz niż w przód. Co prawda drużyną dowodził wtedy jego wielki mentor, jakim był Mircea Lucescu, a w zespole grało już kilku innych Rumunów. To „Biancoazzurri” nie mieli żadnych gwiazd. Logiczne było, iż Hagi chciał jak najszybciej odbudować karierę, zmieniając otoczenie.
Ciekawostką jest fakt, iż Brescia była beniaminkiem, któremu nie dawano wielkich szans na utrzymanie we włoskiej ekstraklasie. Co skłoniło więc Rumuna do tak szalonego transferu? Po pierwsze, Gheorghe uwielbiał grać dla słabszych zespołów, w których był numerem jeden. Dla kibiców i trenera. Po drugie Hagi fantastycznie radził sobie w roli znienawidzonego przez kibiców „Underdoga”. Dzięki temu czuł, że żyje.
We Włoszech został gorąco przywitany. Tłumy wiwatujących fanów czekało na niego na każdym kroku. Tego mu brakowało w Madrycie. Tutaj był gwiazdorem numer jeden. Niestety pierwszy sezon Hagiego we Włoszech był bardzo rozczarowujący. Brescia zgodnie z przewidywaniami zleciała do Serie B, a Rumun niczym szczególnym nie imponował. Tradycyjnie podstawowym problemem były kłopoty z okiełznaniem wybuchowego temperamentu – już w swoim ligowym debiucie wyleciał z boiska, ukarany czerwoną kartką. Kwestionowano jego podejście do treningów i meczów. Trafiał na nagłówki lokalnych gazet z przypiętymi łatkami „olewacza” i „leniucha”. Choć zarabiał dokładnie tyle samo, co w Hiszpanii, to Brescia nie posiadała tak potężnego budżetu, przez co bardzo obciążał klubową kasę. Na boisku prezentował się bardzo przeciętnie. Widać było gołym okiem, że nie dawał z siebie stu procent. Człapał po boisku, uaktywniając się tylko przy okazji stałych fragmentów gry.
– Po prostu strasznie chciałem stać się jednym z tych zawodników z Zachodu, na których kiedyś patrzyliśmy z podziwem. Widzieliśmy ich, kiedy stoją sobie jak gdyby nigdy nic w nowiutkich butach, albo mają na sobie piękne garnitury. My mieliśmy tylko stare trampki i powyciągane gacie - wspominał Hagi.
Otrzeźwienie nadeszło w porę. W sezonie 1993/94 Hagi poprowadził Brescię z powrotem do Serie A. Mogłoby się wydawać, że awans do najwyższej klasy rozgrywkowej we Włoszech powinien być zadaniem stosunkowo banalnym. Okazuje się, że zupełnie nie. Oprócz Hagiego po boiskach Serie B stąpały takie gwiazdy, jak Oliver Bierhoff czy Gabriel Batistuta. Nie można zapominać, że Serie A w tamtym momencie była najmocniejszą ligą na świecie, przez co jej zaplecze było proporcjonalnie mocne. Hagi był bohaterem Brescii, ponieważ nie odszedł, gdy spadli z ligi. Postanowił wziąć odpowiedzialność na siebie i walczyć za cały klub. Był świetnie przygotowany na mundial w 1994 roku. Formalnie na turniej pojechał jako drugoligowiec. Prędko okazało się, że nie ma to najmniejszego przełożenia na jego boiskową postawę. Był niesamowity.
Po wspaniałych Mistrzostwach Świata w wykonaniu Hagiego i całej Rumunii, w których doszli do ćwierćfinału zwyciężając po drodze na przykład z Argentyną, przyszedł czas na zmianę otoczenia. Prawie trzydziestoletniego pomocnika, znów chciał cały świat. Postanowił trafić pod trenerskie „skrzydła” swojego idola z dzieciństwa. Johan Cruyff bo o nim mowa, był wtedy trenerem katalońskiej Barcelony. I tak właśnie zakończyła się piłkarska przygoda „Maradony Karpat” z calcio.
Hagi po latach przyznał, co było jego największym problemem w pierwszych sezonach na zachodzie Europy. Nie potrafił mentalnie poradzić sobie z nową rzeczywistością, z jaką zetknął się poza granicami komunistycznej Rumunii. Wspominał, że kluczowym etapem w wielkim futbolu był dla niego pobyt właśnie w opisywanej Brescii.