W Turynie jak w domu

Felieton lis 23, 2020

Dom. Pojęcie tyleż samo w swojej istocie złożone, co banalne. Bo czym jest dla człowieka dom? Miejscem urodzenia? Na pewno tak, ale czy tylko ten czynnik determinuje jego istotę? Czy może też miejscem, w którym czujemy się jak nigdzie indziej na świecie. Miejscem wyjątkowym dla nas samych, takim, w którym odpowiada nam dosłownie wszystko. Takim, którego powietrzem oddycha się nam kilka razy lepiej niż tym z innego zakątka globu. I wreszcie miejscem, w którym się rozwijamy. Stajemy się lepszymi ludźmi. Zarówno na płaszczyźnie zawodowej jak i personalnej. Czasami, by odkryć i pojąć, gdzie jest nasz prawdziwy dom musimy trochę pozwiedzać. Pokosztować innych miejsc. Mniej więcej taki jest szkielet związku przyczynowo-skutkowego, który przywiódł Álvaro Moratę do Turynu. Jego Turynu.

Jeśli laikowi, zupełnie nieśledzącemu na bieżąco wydarzeń związanych z piłką nożną ani specjalnie nieinteresującemu się nią, ale za to mniej więcej orientującemu się w jej realiach, przynajmniej w stopniu podstawowym, pokazalibyśmy jego CV, to na pewno ten ktoś stwierdziłby, że mamy do czynienia z zawodnikiem największego formatu. I w żaden sposób nie wolno byłoby się nam z takiego wyroku naśmiewać, bo wobec niepełnego poglądu na tę sytuację, każdy by tak stwierdził. Real Madryt, Juventus, Chelsea, Atlético i znowu Juventus. Nie zgrywajmy nieczułych – na każdym zrobiłoby to wrażenie. I robi wrażenie. Jeśli jednak spojrzymy na kazus Álvaro Moraty z perspektywy pozycji, jaką posiadał w tych klubach oraz roli, jaką odgrywał, to postrzeganie tego swoistego zjawiska socjologiczno-sportowego zmienia się, jak rzekłby klasyk, "o 360 stopni".

Morata przez długi czas był uważany w Realu Madryt za piąte koło u wozu albo brzydkie kaczątko wokół pięknych łabędzi. Nawet pomimo tego, że za czasów występów w Castilli w Madrycie pokładano w nim wielkie nadzieje. Co gorsza dla niego – wszelakie starania zmiany tej krzywdzącej opinii nie przynosiły rezultatów i za nic w świecie Hiszpan nie mógł przeistoczyć się w łabędzia równie urodziwego, dostojnego i szanowanego, co Cristiano Ronaldo czy Karim Benzema. Wobec tego, podejrzewam, że "Los Blancos" sprzedając go latem 2014 roku do stolicy Piemontu bez specjalnego żalu nie przypuszczali, że za prawie rok to właśnie on będzie katem wbijającym ostatni gwoźdź do ich trumny w półfinałowym boju Ligi Mistrzów. "Dlaczego nie grał tak u nas?" - zachodzili wówczas w głowę kibice "Królewskich", zaczynając jednocześnie coraz mocniej zatracać się w demonach przeszłości, czyli w wypieranej z pamięci "klątwie Morientesa". Álvaro wprowadził Juventus do berlińskiego finału. Trafił w nim do siatki, wyrównując stan rywalizacji na 1:1, ale uszatego pucharu na koniec ku niebu nie uniósł, bo do ostatecznego triumfu pchnęły Barcelonę bramki Ivana Rakiticia, Luisa Suáreza i Neymara.

Po sezonie 2015/16, czyli drugim dla Moraty w biało-czarnych szatach, Real postanowił go odzyskać. Jak mu szło po powrocie? Dobrze. Naprawdę dobrze. 20 goli we wszystkich rozgrywkach, z czego aż 15 w samej La Lidze. Wychowanek Atlético oczekiwał jednak klarownej deklaracji od Zinédine'a Zidane'a, co do swojej roli w drużynie. Francuz nie był w stanie zagwarantować mu częstszych występów ani większej liczby minut w podstawowym składzie. Álvaro spakował zatem walizki i przeprowadził się do Londynu, by grać dla „The Blues”. "Los Merengues" zbili na nim złoty interes, inkasując w ramach odstępnego blisko 70 milionów euro. 28-latek wytrzymał na Stamford Bridge... półtora sezonu. Ale trzeba obiektywnie stwierdzić, że w Premier League się zwyczajnie nie sprawdził. Zresztą już samo wejście do zespołu miał, co tu dużo mówić, po prostu kiepskie. W meczu o Tarczę Wspólnoty z Arsenalem w serii rzutów karnych trafił w słupek i przyczynił się do porażki Chelsea. Ratunku zdecydował się szukać w ojczyźnie.

Wrócił do rodzinnego miasta. Ale nie na Santiago Bernabéu. Zdecydował się na sięgnięcie do korzeni - został „Atleti”. Najpierw wypożyczenie, później transfer definitywny. Przejście na Wanda Metropolitano bardzo wyraźnie manifestował, niezwykle chętnie dzieląc się swoją „miłością” do Atlético z całym światem. Takim zachowaniem na tyle podpadł fanom Realu, że przy okazji najbliższego spotkania tych dwóch ekip został niemiłosiernie wygwizdany i zwyzywany od szczurów. Jeśli chodzi o poczynania stricte sportowe, to były gorsze i lepsze momenty. Nie można w końcu zapominać o golu i asyście w rewanżowym meczu 1/8 finału Ligi Mistrzów z Liverpoolem na Anfield. No i niby były bramki, niby były chęci, ale to znów nie było to. Nie było wejścia na poziom, na jaki mógłby wejść piłkarz z takim potencjałem jak on. Co tu dużo mówić – po prostu nie był w stanie dać drużynie tego, czego oczekiwał od niego „Cholo” Simeone i sympatycy „Rojiblancos”.

Niejeden by się załamał. Niejeden przeklinałby zły los, niepozwalający mu w pełni rozwinąć skrzydeł. Niejeden by pytał: „Jak żyć, panie premierze?”. Nie on. On zdecydował, że trzeba coś zmienić i nadal walczyć. Dlatego, kiedy pojawiła się możliwość powrotu do miejsca, w którym prezentował najlepszą dyspozycję w całej karierze, nie sposób było z niej nie skorzystać. Morata pozostawił po sobie w Turynie nader pozytywny ślad, który sprawił, że przez ludzi związanych z Juventusem został przywitany z otwartymi ramionami. Obie strony specjalnie nie skrywały radości z takiego przebiegu sytuacji. Morata wylądował na turyńskim lotnisku z wielkim „bananem” na ustach. Nie potrzebowaliśmy ekspertów od mowy ciała, by niemal ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że Hiszpan niezwykle raduje się na myśl o ponownej grze dla Juve. Niczym mały chłopiec, dla którego od zawsze było to najpotężniejszym pragnieniem. Jakby nie było, Álvaro powrócił tam, gdzie był ceniony i podziwiany. Tam, gdzie znawcy i kibice nie mieli oporów przed nazywaniem go piłkarzem przez duże "P".

Przypadek Moraty jest nad wyraz osobliwy. Niejako podobny do tego Ciro Immobile, który wyłącznie w Serie A nie zapomina, na czym polega robota napastnika. Podobny, ale nie identyczny. Morata przecież nie jest Włochem. Nie uczył się futbolu na Półwyspie Apenińskim. Tymczasem czuje się na nim, jak ryba w wodzie. A w Turynie już zupełnie. Jak nigdzie indziej. Dowód? Proszę bardzo. Ze wszystkich czterech klubów, w których zdobywca 18 bramek w reprezentacji Hiszpanii występował w seniorach, to właśnie w Juve zagrał najwięcej meczów –  już 102. Najbardziej okazały dorobek bramkowy również miałby w barwach „Starej Damy” (33 gole), gdyby nie brać tutaj pod uwagę gier w Realu Madryt Castilla.

Ale co najważniejsze – Álvaro udowodnił, że ma zadatki na lidera, będącego w stanie pociągnąć ten wózek. W dziewięciu potyczkach tego sezonu ma sześć goli. Podczas trwającej cztery spotkania nieobecności "CR7", przejął obowiązki głównej armaty drużyny. Strzelał z Crotone, poprowadził mistrzów Italii do zwycięstwa z Dynamem Kijów w LM. Owszem, jest także autorem feralnego „spalonego” hat-tricka w starciu z Barceloną, ale, umówmy się, to już miało znamiona pecha. Z drugiej strony – dzięki temu zaczął być porównywany do Pippo Inzaghiego, który też nie przepadał za kontrolowaniem linii spalonego, co nie przeszkodziło mu w wykręceniu w swojej karierze znakomitych liczb. Na niewątpliwą korzyść Moraty działa również jego dobra relacja z Ronaldo. Widać, że obaj panowie się lubią i świetnie rozumieją na murawie. Ich współpraca wygląda naprawdę obiecująco, a w niedalekiej przyszłości będzie wyglądała tylko lepiej. W sondzie na portalu "TUTTOmercatoWEB" 36-krotny reprezentant "La Roja" został wybrany najlepszym transferem tego sezonu w całej Serie A, zgarniając aż 38,11% wszystkich głosów. A pomyśleć, że sympatycy „Bianconerich” jeszcze niedawno ubolewali nad tym, że to nie Suárez czy Džeko wzmocnili ich ukochaną drużynę...

Juventus na starcie rozgrywek 2020/21 nie prezentuje się oszałamiająco. W porządku, co do tego chyba wszyscy jesteśmy zgodni. Nigdy jednak nie jest tak źle, jak przedstawia się to w mediach. Zalążki pomysłu Andrei Pirlo na swój były klub mogliśmy obserwować w spotkaniach z Ferencvárosem, Lazio czy ostatnio przeciwko Cagliari. Z meczu na mecz podopieczni „Il Maestro” będą prezentować wyższą formę, a niezwykle ważny w owym procesie będzie właśnie Morata. Pewien Portugalczyk, już tu kilka razy wspomniany, powiedział kiedyś, że Juventus to jedna wielka, wspaniała rodzina. I Álvaro właśnie znów jest u siebie w domu, otoczony kochającą go familią. Nie pozostaje mu teraz nic innego, jak swoją grą odwdzięczyć się za okazaną mu miłość. Turyńska sielanka Moraty trwa.

Jakub Glibowski

Widzę świat w bieli⚪️ oraz czerwieni i czerni🔴⚫️. Calcio. La Liga. Zlatan Ibrahimović. Sergio Ramos. Wyznaję kult "Joga Bonito". Dobry film, dobra książka. Felieton, komentarz, dyskusja.

Great! You've successfully subscribed.
Great! Next, complete checkout for full access.
Welcome back! You've successfully signed in.
Success! Your account is fully activated, you now have access to all content.