Żyjemy w czasach, w których finanse i dobra materialne stawiane są ponad uczucia wyższe. Spotykamy się z tym na co dzień, w każdej sferze naszej egzystencji. W futbolu szczególnie. I nikogo z nas nie powinno to specjalnie dziwić. Nawet jeśli trudno jest się z tym pogodzić.
Braterstwo, miłość, przywiązanie do barw klubowych. Czy coś takiego jeszcze istnieje? Owszem, istnieje, ale niestety znajduje się na wymarciu. Blednie i zanika. Aż w końcu całkowicie wyparuje. Przypadki niespotykanej lojalności, jaką wykazywali się Franco Baresi, Paolo Maldini, Francesco Totti czy Daniele De Rossi, od dawna nie są powtarzającymi się kazusami, ale jedynie rzewnymi opowiastkami z przeszłości.
Dawniej, gdy zawodnik, na prezentacji bądź po strzeleniu ważnego gola, całował klubowy herb, pokazywał tym samym wyjątkowe oddanie. Można było mu wierzyć, że darzy go szczerą miłością. Dziś gest ten uległ całkowitej dewaluacji przez takich delikwentów jak chociażby Romelu Lukaku czy Álvaro Morata. Kiedy całujesz wszystko, co tylko się da, trudno rozsądzić, do kogo tak naprawdę pałasz jakimkolwiek uczuciem.
Piłkarze w dzisiejszych czasach zdają się równać do koszykarzy z NBA. Ci zmieniają pracodawców jak rękawiczki. Podpisują potężne, wielomilionowe kontrakty i nie baczą na animozje i antypatie między zespołami, z których odchodzą i tymi, do których dołączają. Zdobywają Larry O’Brien NBA Championship Trophy, kończą pewien cykl i bez żalu odchodzą do innej drużyny. Jedni w poszukiwaniu kolejnego wyzwania, inni w poszukiwaniu lepszych zarobków. - Myślę, że w idealnym świecie jedyną prawdziwą motywacją dla piłkarzy powinna być pasja - powiedział niedawno wspominany wyżej Paolo Maldini. Szkoda tylko, że idealny świat nie istnieje.
No to w takim razie - jak jest z Lorenzo Insigne? Po co i dlaczego odchodzi do Toronto FC, a nie do Interu, Milanu czy Bayernu? Chce zawojować Major League Soccer i na zawsze zapisać się w jej historii czy też może zarobić pieniądze, których w Neapolu nikt nigdy by mu nie zapewni i zabezpieczyć finansowo swoją rodzinę na co najmniej kilka pokoleń do przodu? A może faktycznie chce za wszelką cenę uniknąć pojedynków z klubem, który dał mu wszystko?
Raczej trudno przypuszczać, by czynnikiem decydującym była ta pierwsza kwestia. Z całym szacunkiem dla MLS, ale czy w piłkarzu, który ma dopiero 30 lat, od 10 lat gra w jednej z pięciu najsilniejszych lig Europy, a w ubiegłym roku triumfował na czempionacie Starego Kontynentu z reprezentacją Włoch, może ona wywoływać ponadprzeciętną ekscytację? Śmiem wątpić.
Jak jednak powszechnie wiadomo - każdy kij ma dwa końce. Decyzja, którą już podjął Lorenzo to jedno, ale zachowanie Napoli, a właściwie zachowanie szefostwa Napoli - drugie. Czy Aurelio De Laurentiis zrobił wszystko, co było w jego mocy, by zatrzymać lidera swojej drużyny pod Wezuwiuszem? Kibice „Azzurrich” twierdzą, że nie i nie ukrywają tego, że mają do prezydenta i właściciela swojego ukochanego klubu pretensje za odpuszczenie negocjacji z Insigne lekką ręką.
A De Laurentiis rządzi klubem w sposób autorytarny. Nie znosi sprzeciwu i musi mieć absolutnie wszystko pod kontrolą. Miał zaproponować Insigne możliwość prolongaty umowy, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem znacznej redukcji dotychczasowego wynagrodzenia. Pandemia, kryzys, wszystkie kluby piłkarskie zmagają się z problemami ekonomicznymi - w porządku. Ale z drugiej strony, mamy do czynienia z aktualnym kapitanem Napoli, a zarazem jego wychowankiem oraz żywą legendą.
W końcu mówimy o człowieku, który ma na koncie 415 występów we wszystkich rozgrywkach w barwach „Partenopeich” (4. miejsce w klasyfikacji wszech czasów) i 114 goli (4. miejsce w klasyfikacji wszech czasów, które pewnie już niebawem ulegnie zmianie, bo do 3. Diego Maradony brakuje mu już tylko jednego trafienia). Nie ma sensu owijać w bawełnę - rozmawiamy o jednej z największych postaci w historii Napoli. Postaci, która nie została potraktowana z należytym dla siebie szacunkiem.
To już nie pierwszy raz, kiedy Aurelio De Laurentiis bezceremonialnie obchodzi się ze swoimi gwiazdami. W nie najlepszych relacjach z 72-latkiem stolicę Kampanii opuszczali również Edinson Cavani, Gonzalo Higuaín czy Marek Hamšík. Insigne będzie zatem kolejnym wygnańcem w całkiem szerokim poczcie neapolitańskich banitów. Piłkarzy niekochanych przez rzymskiego producenta filmowego. Niewykluczone, że zaraz po nim podobny los czeka Driesa Mertensa.
Odejście Insigne do Kanady to wielka strata nie tylko dla Neapolu, ale także dla Serie A. 53-krotny reprezentant Italii jest jednym z najlepszych graczy w lidze. Kimś, kto przyciąga fanów na stadiony, a widzów przed telewizory. Podobno nie ma ludzi niezastąpionych, ale strata kogoś takiego, jak Lorenzo będzie brzemienna w skutkach dla całego calcio.
Każdy ma swoje racje, każdy ma swoje motywacje. Wielu pewnie jednoznacznie stwierdzi, że tylko idiota nie przyjąłby propozycji 5-letniego kontraktu i zarobków na poziomie 11,5 miliona euro na rękę. Inni z kolei będą głosić pogląd, że filigranowy atakujący mimo wszystko mógł zostać na Stadio Diego Armando Maradona i dalej budować tam swój pomnik.
Ja wiem jedno - będziemy tęsknić za „Lolo”. Wszyscy, bez wyjątku. Bo ani Serie A, ani Napoli nie będą takie same bez niego. Przynajmniej przez jakiś czas. A sam Insigne w czerwonym trykocie Toronto FC będzie wyglądał jakoś tak dziwnie. Bo jednak najlepiej mu w błękicie, prawda?
__________
Przeczytaj też: