Marco Giampaolo miał być wybawcą. Miał być wybrańcem. Kimś na miarę "The Special One", tylko w takiej włoskiej odmianie. Namaścił go sam Arrigo Sacchi. Los jednak tak łaskawie się z nim nie obchodził i splot kilku niekorzystnych zdarzeń, przede wszystkim słabych wyników, pozbawił go tej, wydawałoby się, życiowej szansy. I wtedy przyszedł on. Niepozorny, niechciany, odrzucony. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa - zawziął się w sobie, by udowodnić wszystkim krytykom swój kunszt i przywrócić tę, tak niezwykle zasłużoną dla włoskiego futbolu, ekipę na należne jej miejsce. Tak też Stefano Pioli stworzył swojego Frankensteina, wobec którego coraz bardziej zasadne staje się stwierdzenie: "The sky's the limit".
GORĄCE POWITANIE
Nie ma to jak witać nowo przybyłego do klubu trenera specjalnym hasztagiem w mediach społecznościowych, zawierającym jego nazwisko i, jakże wdzięczny, dopisek: OUT. Urocze przyjęcie, trzeba przyznać. Jakże odpowiednim byłoby wtedy powiedzieć, iż to tylko złe miłego początki. Ale... próżno było wówczas szukać takich głosów. Wszak w progi czerwono-czarnego domu wkroczył człowiek występujący niegdyś w Juventusie, już jako menedżer mający epizod w Interze i cierpiący na tzw. "syndrom drugiego sezonu". Powalającej laurki zatem Pioli nie miał i w zasadzie nie powinniśmy się specjalnie fanom Milanu dziwić, że podchodzili do tego pomysłu aż tak sceptycznie. Ale wyobraźmy sobie w tym momencie pewną surrealistyczną sytuację. Otóż - jesteśmy w posiadaniu poszukiwanego przez ludzkość od setek lat wehikułu czasu. Wybieramy się do listopada 2019 roku i (oprócz tego, że cieszymy się pełną swobodą społeczną, bo nie ma jeszcze pandemii) przekonujemy kibiców "Rossonerich", że mniej więcej o tej samej porze za rok ich drużyna będzie zasiadała na fotelu lidera Serie A, nie mając na swoim koncie po siedmiu seriach gier ani jednej porażki. Obawiam się, że ta niewątpliwie wspaniała podróż w czasie i przestrzeni, byłaby dla nas brzemienna w skutkach, bo co niektórzy pewnie jedynie śmialiby się nam w twarz, ale inni, bardziej impulsywni, mogliby powziąć drastyczniejsze środki i chcieć się zemścić za robienie sobie z nich okrutnych żartów. Tak czy siak, schodząc na ziemię, dziś to już nie jest żart. To rzeczywistość. Rzeczywistość, w której to Milan rozdaje karty.
NIE MA TEGO ZŁEGO, CO BY NA DOBRE NIE WYSZŁO
Pioli miał swój unikalny pomysł na tę drużynę i nie bał się go wdrożyć. Ułożył taktyczne puzzle, wpoił zawodnikom swoją preferowaną formację i, co chyba najważniejsze, wiedział, jak do nich trafić. Dzięki temu dowiedzieliśmy się chociażby, że wydanie 16 milionów euro na Ismaëla Bennacera było zasadne, a Ante Rebić, po odejściu z Eintrachtu Frankfurt, wcale nie zapomniał, jak się gra w piłkę. Smaczków w całej tej historii naprawdę nie brakuje. Ot i kolejny - Włochowi przyszło debiutować w roli trenera Milanu w dniu swoich 54. urodzin. Pomimo remisu z Lecce (2:2) ogólny odbiór postawy zespołu pod "nową miotłą" był całkiem pozytywny. Nikt przecież nie zdawał sobie wtedy sprawy, że 20 października 2019 roku, zremisowanym ledwie meczem z beniaminkiem, rozpocznie się dla 7-krotnych triumfatorów Pucharu Europy wspaniała, na pewno najwspanialsza od 9 lat, przygoda.
Były szkoleniowiec Fiorentiny już tamtego dnia doskonale wiedział, że jego samego i jego podopiecznych czeka jeszcze ogrom pracy. Ale akurat jemu wszelakie wyzwania są niestraszne. Przypisał graczom skonkretyzowane role, tak, by każdy wiedział, co ma robić i oparł swoją koncepcję na mocnym, zrównoważonym środku pola, tworzonym przez Francka Kessiégo i wspomnianego wyżej Bennacera. I co? Wszystko już tak poleciało sobie z górki? Pewnie, że nie. W trzech niebywale istotnych potyczkach z Romą, Lazio i Juve, Milan poniósł trzy porażki. Dopiero z Napoli udało się urwać jeden punkt. Później też nie było wcale kolorowo - przegrane gry z Atalantą i Interem podłamały pewność siebie całej drużyny. Aż w końcu przyszedł Dzień Kobiet. Wraz z nim klęska z Genoą, po którym nastąpiła przerwa, a do gry wróciliśmy dopiero w czerwcu. Od 8 marca aż do 5 listopada i feralnego spotkania z Lille Milan był "invincibile".
DROGA DO NIEŚMIERTELNOŚCI
"I Diavoli" nie zaznali goryczy porażki przez prawie osiem miesięcy. W tym czasie wydarzyło się też coś, co miało na to, nie oszukujmy się, kolosalny wpływ. Mianowicie - styczniowy powrót nieśmiertelnego Zlatana Ibrahimovicia. Właśnie kogoś takiego potrzebował Pioli, by wyciągnąć ze swojej idei jej esencję. Ibrahimović wyniósł Milan na zupełnie inny i wcześniej nieznany jego piłkarzom poziom mentalny. To umożliwiło mediolańczykom wygranie w spektakularnym stylu rewanżowych rywalizacji m.in. z "Biancocelestimi" czy ze "Starą Damą" (odrobienie dwubramkowej straty). "Ibra" wziął pod swoje skrzydła paru młodych wilków, w tym, kosztem Krzysztofa Piątka, Rafaela Leão. Efekty tej kurateli obserwujemy w bieżącym sezonie w postaci znakomitej dyspozycji Portugalczyka.
Zlatan skleił i dopełnił wszystkie elementy układanki Piolego. Rozpoczął świetną współpracę z Hakanem Çalhanoğlu, pomagał odnaleźć się Rebiciowi i regularnie udzielał wskazówek Kessiému, co ma robić, ażeby stać się istnym generałem środka pola. "Ibra" wcielił się w rolę asystenta trenera, na co na pewno gdzieś po cichu Pioli liczył. On sam też wykazał się w tej sytuacji idealnym wyczuciem i umiejętnością kontroli nastrojów szatni, gdyż nie jest prosto okiełznać piłkarza z tak wybujałym ego. Jemu się to udało. Co więcej, włoskie media informowały, że obaj panowie naprawdę przypadli sobie do gustu. Zlatan zapałał do Stefano sympatią, co tylko świadczy o tym, że musi być we włoskim menedżerze coś wyjątkowego. Jak powszechnie wiadomo - nie jest łatwo dogadać się ze Szwedem. Przynajmniej na płaszczyźnie zawodowej. W tym przypadku - "zażarło" wszystko. Skoro szło tak gładko, pozostało już tylko kompletować "oczka". "Ibra" w 18 ligowych spotkaniach strzelił 10 goli, zanotował 5 asyst i pomógł Milanowi zająć 6. miejsce, uprawniające do wzięcia udziału w eliminacjach do Ligi Europy, do której po dramatycznej batalii z Rio Ave "Rossonerim" ostatecznie udało się awansować.
SZKLANKA, NIE KUBEŁ ZIMNEJ WODY
Milan na początku trwającej kampanii, prócz porażki z Lille, prezentuje się wręcz pysznie. Aż szkoda, że ta imponująca passa dobiegła już końca, jednakże prędzej czy później i tak by to nastąpiło. Przecież każda seria kiedyś się kończy. Paradoksalnie, może nawet dobrze, że stało się to właśnie w tym momencie? Trzecia kolejka Ligi Europy, dwa poprzednie mecze wygrane. W zasadzie to nic wielkiego. Dla młodej, nieopierzonej drużyny taki zimny prysznic bywa często niezbędny. Istotna też jest reakcja na przegraną. Z tego "Rossoneri" nie wywiązali się może wybitnie, ale zadziorności i walki o punkty z niewygodnym Hellasem nie można było im odmówić. Gdyby nie, powiedzmy sobie, pech, to i przeciwko "Gialloblu" pełna pula padłaby ich łupem. Co najważniejsze - żaden z powyższych rezultatów nie zmienia faktu, że mediolańczycy listopadową przerwę reprezentacyjną spędzają na samym szczycie ligowego zestawienia. Powrót do gry będzie natomiast dla Milanu niesamowicie ważkim i skomplikowanym sprawdzianem, bowiem w ciągu siedmiu dni przyjdzie mu zmierzyć się z Napoli, Lille i Fiorentiną. Tym bardziej, że coraz większą rolę zacznie odgrywać zmęczenie spowodowane morderczym tempem bieżących rozgrywek na wszystkich frontach. Ale podobno nie ma rzeczy niemożliwych, a jeśli udowadniać swoją odporność psychiczną na drobne potknięcia, to właśnie przy takich okazjach.
TO TEN SEZON?
Bezkompromisowość, młodość i polot połączone z dyscypliną taktyczną i doświadczeniem dają jak na razie substancję wybuchową - i bardzo niebezpieczną. Jeśli w ten sposób wchodzisz w nową kampanię, musisz liczyć się z tym, że percepcja twoich możliwości zmieni się w mgnieniu oka. Sympatykom utożsamiającym się z czerwono-czarnymi barwami nieśmiało kiełkuje w głowie pytanie - czy to właśnie ten sezon? Może jeszcze nie sezon scudetto, ale chociaż awansu do Ligi Mistrzów? Swoją drogą, od głosów o mistrzostwie ciężko będzie im się uwolnić, skoro sam mityczny Sacchi o tym wspomina. Od 8 marca mocowało się z Milanem kilka dużych zespołów (m.in. Juve, Inter, Napoli czy Roma) i dopiero zespół prowadzony przez Christophe'a Galtier'a znalazł formułę na pokonanie 18-krotnych mistrzów Italii. Owa seria trwała aż 24 spotkania! W tym czasie drużyna 55-latka wygrała 19 gier, a 5 zremisowała. Legitymowała się bilansem bramkowym 60-22, a sam menedżer mógł pochwalić się średnią 2,09 punktów na mecz, które obecnie nieco spadła, z przyczyn wiadomych, i wynosi 2,02. Pioli od początku wiedział jednak, że ta seria kiedyś się skończy i że nie może sobie pozwolić na zagłaskanie swoich piłkarzy. Dlatego studził nastroje:
"Nasza dobra passa oznacza, że dobrze ze sobą pracujemy. Zaczęliśmy marsz w górę, ale to dopiero początek. Musimy cały czas mieć odwagę, by się nie zatrzymywać, a dalej rozwijać".
Zdroworozsądkowe podejście. I słusznie. Bo nie ma też co deprymować. Porażka przyszła być może w najmniej oczekiwanym momencie, ale patrząc na postawę szkoleniowca można być niemal pewnym, że jego zawodnicy byli na nią mentalnie przygotowani. Pioli nie jest zwolennikiem zwracania na siebie uwagi i robienia szumu wokół swojego projektu. Nawet po żenującym występie sędziego Piero Giacomellego w rywalizacji z Romą potrafił ugryźć się w język i opinię na temat pracy arbitrów zostawić dla siebie, by nie dawać pożywki mediom. "Mój zespół jest młody, ale dojrzały i świadomy. Przezwyciężymy także trudne momenty. Byliśmy zmęczeni, Zlatan ma rację, ale chłopcy wiedzą, co nas jeszcze czeka po przerwie" - powiedział Pioli po remisie z Hellasem. Chce, by jego piłkarze cały czas byli "podłączeni do prądu" i nie stracili kontaktu z rzeczywistością. To naprawdę ma szansę przynieść efekty. A jeśli Milan ten wspomniany marsz w górę zakończy (przynajmniej) w czołowej czwórce, to nikt nie będzie miał pretensji, że nie było "pompowania balonika". Wręcz przeciwnie.
Dwaj ludzie ponoszący największą odpowiedzialność za aktualny stan rzeczy w Milanie mają łącznie 94 lata. Ale co z tego, skoro boski Stefano i jego chłopcy radzą sobie doprawdy ponad stan? Mediolańskie diabły czarują, olśniewają, a nawet kiedy idzie nieco gorzej (mecz z Udinese czy z Hellasem), to i tak potrafią przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść lub urwać chociaż punkt. To squadra, w której można się zakochać. I to tak na śmierć i życie. Milan sukcesywnie otrzepuje się z kurzu i odzyskuje dawny blask. Jeśli nie jest to jednorazowy wybryk, ale stały proces, to będzie to korzyścią nie tylko dla niego samego, ale całego calcio, które wszyscy, bez względu na klubowe sympatie i antypatie, darzymy szczerym, płomiennym uczuciem.