Zwykło się mawiać, że kilka lat to w futbolu szmat czasu. Wręcz epoka, podczas której zachodzi wiele różnorakich procesów i zmian. Jak się jednak okazuje, dziś wystarczy nawet kilka miesięcy, by zmieniło się naprawdę dużo. Udowadniają to Włosi, którzy po zwycięskich mistrzostwach Europy osiedli na laurach, myśląc, że eliminacje do mundialu wygrają się same, ot tak. Otóż nie wygrały się, a „Azzurri” na własne życzenie będą musieli przedzierać się przez baraże. Demony przeszłości wróciły.
Kiedy 11 lipca Włochy pokonywały Anglię w finale EURO 2020 i sięgały po drugi w swojej historii tego typu triumf, ich sytuacja w eliminacjach do mistrzostw świata wyglądała rewelacyjnie. Trzy mecze, trzy zwycięstwa, 6:0 w bramkach. Nic nie zwiastowało wówczas przykrej niespodzianki w postaci spadku na drugie miejsce i przymusu gry w fazie play-off. Z dwojga złego - przynajmniej z rozstawieniem.
Kryzys zaczął się od remisu 1:1 z Bułgarią, ostatnim jego akcentem był remis 0:0 z Irlandią Północną. Dodatkowo starcie z Hiszpanią (1:2) w październikowym półfinale Ligi Narodów położyło kres fantastycznej rekordowej passie kolejnych spotkań bez przegranej, którą Włosi wyśrubowali aż do 37 meczów, a Jorginho przestał trafiać z wapna. Kilka większych ziarenek piasku ewidentnie dostało się do skrzętnie konstruowanej przez Roberto Manciniego od 2018 roku machiny.
Pojedynek w Belfaście uwydatnił problemy „Squadra Azzurra”. Jej optyczna i statystyczna przewaga nie podlegała jakiejkolwiek dyskusji. Ale co z tego? Brakowało ostatniego podania i błysku, ale przede wszystkim odwagi oraz ofensywnej agresji. Celne strzały w większości przypadków lądowały w koszyczku Baileya Peacocka-Farrella. Niczego nie pokazał Insigne, skrzydeł nie rozwinął Barella, zawiódł Chiesa. Wprowadzonym na boisko Bernardeschiemu, Belottiemu czy Locatellemu również nie udało się tchnąć w zespół nowego ducha. Pomijając wszystkie didaskalia i wątki poboczne - mistrzom Europy nie wypadało nie wygrać takiego meczu. Mancini ma nad czym rozmyślać.
„Koszmar”, „rozczarowanie”, „kompromitacja”. Włoskie media nie pozostawiły na swoich piłkarzach suchej nitki, a to tylko niektóre z przewijających się w ich przekazie określeń. Jeśli dodamy do tego „wstyd”, to nie będzie w tym nawet grama przesady. Zwłaszcza, że przez głupie błędy, wynikające z poddenerwowania i frustracji, Italia mogła nawet przegrać. Leonardo Bonucci w jednej z sytuacji był bliski trafienia samobójczego, a Gianluigi Donnarumma w końcówce wybrał się na wycieczkę poza własne pole karne, czego nie zdołał jednak wykorzystać Conor Washington.
Natomiast w równoległym spotkaniu eliminacyjnej grupy C Szwajcaria wpakowała Bułgarii cztery gole i po końcowym gwizdku świętowała ze swoimi kibicami bezpośredni awans na przyszłoroczny światowy czempionat. Nie zapominajmy, że pięć miesięcy temu, podczas EURO, w grupowej potyczce „Azzurri” wygrali z Helwetami 3:0.
- Sami skomplikowaliśmy sobie życie, a nasz awans powinien był zostać przyklepany co najmniej dwa mecze wstecz. Mieliśmy swoje szanse i nie wykorzystaliśmy ich, teraz musimy twardo stąpać po ziemi, ponieważ wciąż istnieje możliwość zakwalifikowania się do mistrzostw świata - powiedział po poniedziałkowej rywalizacji Roberto Mancini. Cóż, nie można mu odmówić logiki i trzeźwego myślenia. Przynajmniej, w przeciwieństwie do pewnego Portugalczyka, wystawił najmocniejszą dostępną jedenastkę i w tym aspekcie nie można mu nic zarzucić.
Baraże dopiero w marcu, więc włoski selekcjoner ma trochę czasu, żeby wykombinować, jak postawić swoją ekipę do pionu. Jeśli „Squadra Azzurra” ostatecznie awansuje na katarski mundial, to podopieczni Manciniego wyjdą z zaistniałej opresji obronną ręką. Jeśli nie, to cały jego projekt znajdzie się na cenzurowanym i po raz pierwszy zostanie realnie poddany w wątpliwość. Nawet mimo mistrzostwa Europy. Ale przecież nikt z nas nie chce się o tym przekonać. Oby obyło się bez powtórki z dwumeczu ze Szwecją z listopada 2017 roku...