Serce bestialsko rozdarte na pół, charakterystyczne ściskanie w dołku, oczy pełne łez, grymas cierpienia na twarzy. Uprzedzając wątpliwości – nie jest to barwny opis „przechodzenia” z tego świata na tamten. To przybliżenie stanu, podejrzewam nawet, że pomimo całego swojego pietyzmu niepełne, w którym późnym wieczorem 13 listopada 2017 roku znajdowali się bez wyjątku wszyscy kibice reprezentacji Włoch. Właśnie tego dnia mniej więcej kilka minut przed godziną 23 cały świat stanął w miejscu. Zatrzymał się. W takim zawieszeniu znalazły się miliony ludzi. Nie tylko Włosi.
„Import Italiano, co się przyjął jak swój” - śpiewał w polskiej wersji bodaj największego włoskiego przeboju - „L'italiano” - wykonywanego w oryginale przez Toto Cotugno, Robert Rozmus. W punkt. Bo przecież kochamy Italię. Kochamy Włochów. Kochamy wszystko, co włoskie. Włosi są jednym z najbardziej lubianych przez nas narodów. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest mnóstwo, ale nie będziemy ich w tym miejscu analizować ani się nad nimi szczególnie rozwodzić. Wiemy doskonale, że tak jest. Nie mogło się zatem to uczucie nie przenieść na grunt sportowy. „Azzurri” zajmują wyjątkowe miejsce w sercach wielu kibiców piłki nożnej w Polsce.
Dlatego nie tylko rodowici Włosi przeżywali ten dramat. Coś, czego nikt się nie spodziewał. Coś, czego nikt nigdy nie chciał być świadkiem. Po tragicznym boju na San Siro włoska kadra bezbramkowo zremisowała z wyjątkowo jednoznacznie nastawionymi pod względem sposobu gry Szwedami. Dzięki wygranej 1:0 w pierwszym meczu barażowym podopieczni Janne Anderssona zdobyli bilet na rosyjski czempionat globu. Stało się. Italia nie jedzie mundial. Czterokrotni mistrzowie świata. Po raz pierwszy od roku 1958 i dopiero po raz trzeci w historii. Notabene, wtedy, w 1958 roku, za organizację imprezy odpowiadała... Szwecja. Historia postanowiła perfidnie zatoczyć koło. 27 strzałów (z czego tylko 6 celnych) na bramkę strzeżoną przez Robina Olsena i aż 76% posiadania piłki na nic się zdało. Owszem, możemy mieć pretensje do skandynawskich piłkarzy za profanowanie futbolu, zresztą nie po raz pierwszy, ale zawodnicy z Półwyspu Apenińskiego nie zachwycili. Prawdę mówiąc, trudno wskazać mecz reprezentacji Italii pod batutą Giampiero Ventury, w którym mogli oni się bez żadnych „ale” podobać. Na pewno nie takiej postawy oczekiwaliśmy. Wszystko jakby sprzysięgło się tamtego dnia przeciwko nim. Nawet ich własny selekcjoner. Jakby dyrygowało tym jakieś bezwzględne przeznaczenie. Ach, no i ten nieszczęsny Lorenzo Insigne grzejący swoimi czterema literami przez pełne 95 minut ławkę rezerwowych...
Jęków i lamentów nie było końca. Nawet kilka dni po spotkaniu. Nie powinien więc dziwić fakt, szczególnie biorąc pod uwagę mentalność i emocjonalne podejście włoskich obywateli do wszystkich sfer życia, że nazajutrz całkiem pokaźna ich liczba zdecydowała się nie iść do pracy, a właściciele barów czy restauracji bez ogródek je zamknęli. Ogłosili w ten sposób nieformalną żałobę narodową. Ale nie wszyscy tak mocno to przeżywali. Podczas gdy praktycznie cały naród nie nadążał wyciągać kolejnych chusteczek do ocierania oczu, zdający się być zadowolonym z siebie (!) Ventura rzekł: „Miałem jedne z najlepszych wyników w ostatnich 40 latach, przegrałem tylko dwa mecze w dwa lata”. Gratulacje, Giampiero! Jak widać - szczerość jednak nie zawsze popłaca.
Na byłego trenera Torino nie spadła fala hejtu. Spadło na niego tsunami hejtu. Szczerze? Jakoś nie jest mi go szkoda. Zwłaszcza kiedy przypomnę sobie jego iście kabaretową wypowiedź i zestawię ją z zapłakanym Gianluigim Buffonem, tonącym po ostatnim gwizdku z rozpaczy w ramionach Leonardo Bonucciego. To już miało znamiona zbrodni. Serce samo krajało się na ten widok. A przecież to on, klaszcząc, jako jedyny zareagował na przeraźliwe gwizdy zgromadzonych w mediolańskim teatrze kibiców podczas szwedzkiego hymnu. Ci nie zapomnieli Skandynawom tajemniczego remisu 2:2 w ostatnim grupowym starciu z Danią na Mistrzostwach Europy w 2004 roku. Rezultat ten nie pozwolił Włochom wyjść z grupy, nawet mimo zwycięstwa w równoległym meczu z Bułgarią (2:1). Zajęli oni trzecie miejsce, mając w dorobku tyle samo punktów co Duńczycy, ale gorszy bilans bramkowy przesądził o końcowej kolejności. Jakby tego wszystkiego było mało – Buffon obwieścił, iż był to jego ostatni mecz w narodowych barwach. Później okazało się, że jeszcze raz między słupkami stanął. W towarzyskiej potyczce z Argentyną w marcu 2018 roku. Tym razem już naprawdę po raz ostatni. 13 listopada – sądny dzień dla calcio miał zatem przynieść wiele zmian.
I przyniósł. Dzięki Bogu Ventura za cały ten chaos, którego był niewątpliwym współtwórcą zapłacił głową. Jego los podzielił Carlo Tavecchio, szef włoskiej federacji piłkarskiej. W Italii rozgorzała potężna burza. „La Gazzetta dello Sport” opublikowała słynne dziesięć postulatów mających uzdrowić ojczysty futbol, a sympatycy calcio zbawcę widzieli w osobie Carlo Ancelottiego. Ten chyba olbrzymiej chęci na objęcie posady selekcjonera jednak nie miał. I koniec końców nim nie został. Krótko, bo na dwa spotkania, kadrę przejął opiekun drużyny U-21 - Luigi Di Biagio. Był piłkarz Romy czy Interu zdawał sobie sprawę, że jego osoba stanowi zaledwie rozwiązanie tymczasowe. Przeprowadzenie procesu sanacji ostatecznie zostało powierzone Roberto Manciniemu, który pracuje do dnia dzisiejszego i trzeba przyznać, że całkiem nieźle wywiązuje się z powierzonych mu zadań, o czym mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze w niedzielny wieczór w Reggio Emilia. Włosi bowiem znów zaczęli się liczyć na arenie międzynarodowej, choć realnym sprawdzianem dla zespołu Manciniego będzie dopiero przyszłoroczne Euro. Najważniejsze, że „Squadra Azzurra” powoli wraca na właściwe tory, po koszmarze jaki zgotowali jej niewłaściwi ludzie piastujący niewłaściwe stanowiska.
W zeszły piątek obchodziliśmy trzecią rocznicę tego tak niechętnie wspominanego przez nas wydarzenia. W tym roku złożyło się akurat tak, że zbiegła się ona z pechowym piątkiem 13. Wtedy, w 2017 roku, tym nieszczęsnym dniem był poniedziałek. Poniedziałek, który nigdy nie powinien był mieć miejsca. Poniedziałek stanowiący jedną z najczarniejszych dat w historii calcio. Tak jak nadmieniłem wyżej – nie lubimy sięgać do niej pamięcią, eufemistycznie rzecz ujmując, ale uważam, że trzeba mieć ją z tyłu głowy. Po to, by stanowiła przestrogę. Nie tylko dla Włochów, których darzymy szczególnym rodzajem sympatii, ale dla wszystkich pozostałych nacji, w tym także i dla nas. Minęły trzy lata, rany się zagoiły, zostawiliśmy to za sobą. Mam pewność, że wszyscy jesteśmy co do jednego zgodni – oby to się nigdy więcej nie powtórzyło. Nigdy więcej.