Bestia, kosmita, monstrum, potwór, predator, przybysz z innej planety. Nad wyraz sugestywne staje się tak doskonale wyczuwalne coraz mniejsze pole do popisu przy wymyślaniu coraz to nowszych, bardziej wyszukanych i jeszcze lepiej oddających bramkowy głód Cristiano Ronaldo określeń. Prawdę mówiąc, to chyba już dawno jakikolwiek margines w tej kwestii zmalał do totalnego zera. Portugalczyk 20 stycznia w starciu o Superpuchar Włoch z Napoli strzelił gola, który wyniósł go na najwyższy stopień podium w zestawieniu najlepszych strzelców wszech czasów w profesjonalnym futbolu. Co sprawiło, że Ronaldo zasiada dziś na piłkarskim Olimpie? Gdzie leżą korzenie jego geniuszu? W dniu jego 36. urodzin pochylmy się nad historią jednego z najwybitniejszych artystów w historii pięknej sztuki piłki nożnej.
762 gole w 1043 spotkaniach w zawodowej karierze. Kosmos. Od tego zaczynamy, ale równie dobrze to moglibyśmy też na tym poprzestać, zgasić światło i rozejść się do domów. Chociaż nie, światło zgasił za nas ktoś inny, a mianowicie główny bohater tego całego przedsięwzięcia. Ale wracając, może poczęstujemy się informacją o średniej Ronaldo wyciągniętej z powyższego wyliczenia, hmm? Otóż wynosi ona 0,73 gola na mecz. Pokażcie mi drugiego takiego gracza. I nie, nie przyjmuję naciąganego jak gumka w figach damskich argumentu o 1283 trafieniach Pelé w oficjalnych i nieoficjalnych grach, z których jednak Santos ma oryginalne protokoły meczowe i w związku z tym uznaje je za oficjalne. Czy też rachunków innych czeskich statystyków przypisujących jakieś drugoligowe trafienia Josefowi Bicanowi. Bez przesady.
Cristiano to fenomen. I chociaż nie on, a jego znakomity imiennik, Ronaldo Luís Nazário de Lima, był powszechnie znany jako "O Fenômeno", to bez najmniejszych wyrzutów sumienia moglibyśmy obwianować tym pseudonimem także 5-krotnego zdobywcę Złotej Piłki. Zanim przejdziemy do meritum sprawy, to umówmy się - ten tekst nie ma celu rozstrzygnięcia odwiecznego sporu: Ronaldo czy Messi. Nie będziemy decydowali który z tych jegomościów to jedyny w swoim rodzaju GOAT (Greatest Off All Time). Nie będziemy nikomu umniejszać i stawiać zasług jednego nad osiągnięciami drugiego. Skupimy się za to na genezie tego niebotycznego wyczynu indywidualnego Ronaldo.
Zastanówmy się nad jedną rzeczą. Czy ktoś wyjątkowy, wyjątkowym rodzi się od razu, czy też dopiero się nim staje? Ciekawe, prawda? Być może wygląda to tak, że tę wyjątkowość jedni widzą w takowej jednostce od samego początku, drudzy z kolei potrzebują więcej czasu, by ją spostrzec. Czy Cristiano Ronaldo jest postacią wyjątkową? Oburzonym moją zuchwałą interpelacją spieszę z wyjaśnieniem. To było oczywiście pytanie retoryczne.
Rodzina jest najważniejsza
Tak też rodzina i najbliżsi przyjaciele kapitana reprezentacji Portugalii czuli, że mają okazję obcować z kimś, kto w przyszłości dokona wielkich rzeczy. Czuł to jednakże również i on sam, czyli mały, szczery chłopiec wyróżniający się pośród swoich rówieśników nie tylko ponadprzeciętnymi umiejętnościami piłkarskimi i wydolnościowymi, ale przede wszystkim niezwykle wysoko rozwiniętym stopniem wrażliwości. Przez co nie raz zresztą cierpiał, będąc na przykład obiektem drwin kolegów, a czasem nawet wychowawców.
Mały Cristiano na zawsze zapamiętał sobie słowa swojej nauczycielki, której nie wiedzieć dlaczego nie podobało się to, że jej uczeń od pewnego czasu regularnie przychodzi do szkoły ze swoją ukochaną piłką. Postanowiła zatem zainterweniować i wyperswadować swojemu wychowankowi, że z gry w piłkę się nie utrzyma, że piłka go nie wykarmi, a priorytetem powinna być dla niego nauka i zdobycie wykształcenia. Ależ się ta biedna kobieta pomyliła. Ale w gruncie rzeczy - dobrze się stało.
Ronaldo jest człowiekiem, dla którego takie słowa są niczym olej napędowy do dalszej, cięższej i jeszcze efektywniejszej niż dotychczas pracy. Coś jak z tymi słynnymi gwizdami kibiców drużyn przeciwnych (jeszcze w czasach, gdy mogli oni zasiadać na trybunach stadionów). Urodzony na Maderze gracz wielokrotnie podkreślał, iż nic sobie z nich nie robi, a nawet wręcz przeciwnie - one go tylko dodatkowo nakręcają. Gdyby wszyscy głaskali go po głowie i mu słodzili, to być może dziś nie byłby w tym miejscu, w którym się znajduje. Tak więc tamta wspomniana nauczycielka spełniła swoją rolę. Zasługuje na podziękowania.
Tata
"Crisowi" nic nie przychodziło łatwo. O wszystko musiał walczyć. W domu się nie przelewało. Rodzice musieli sobie radzić z wychowaniem czwórki dzieci (z Ronaldo włącznie), a warunki bytowe i materialne temu nie sprzyjały. Nie chcę napisać, że dzisiaj strzelec 102 bramek w barwach "Seleção das Quinas" utrzymuje całą swoją familię, ale na pewno każdemu z jej członków wymiernie pomógł i cały czas pomaga. Nie udało mu się wyciągnąć z życiowych tarapatów tylko jednej i aż jednej osoby - swojego ojca, José Dinisa Aveiro.
José miał problemy z alkoholem, ale nie był podrzędnym, awanturnym pijakiem wyładowującym swoje frustracje na żonie i dzieciach. Nie. Kochał ich najbardziej na świecie, ale nałóg nie pozwalał mu o sobie zapomnieć. CR7 uwielbiał spędzać czas ze swoim tatą. Był w niego wpatrzony jak w obrazek. Kiedy natomiast stan zdrowia Dinisa zaczął się niebezpiecznie pogarszać, Ronaldo zaoferował pomoc. Wręcz błagał ojca, by oddał się w ręce lekarzy, ale ten pozostawał nieugięty. Kiedy się jednak zreflektował, okazało się, że czas był nieubłagany i zwłoka dała o sobie znać. José Dinis Aveiro zmarł 6 września 2005 roku w jednej z renomowanych londyńskich klinik. Grający wówczas w Manchesterze United 20-letni zawodnik bardzo to przeżył. Dziś, tata zajmuje honorowe miejsce zarówno w sercu, jak i w domu Cristiano - jego portret wisi bowiem w centralnym miejscu w jego salonie.
Mama
"Moja mama jest dla mnie wszystkim, ponieważ nigdy nie podcięła mi skrzydeł. Zawsze umożliwiała mi podążanie za marzeniem" - wspomina portugalski strzelec wyborowy. Maria Dolores dos Santos Aveiro od zawsze była dla Ronaldo niebywałą opoką i podporą. To ona zachęcała go do opuszczenia rodzinnego Funchal na Maderze w celu spróbowania swoich sił w działającej na wyobraźnię wszystkich Portugalczyków akademii Sportingu CP.
"Walcz o swoje życie, jedź w poszukiwaniu swoich celów" - takie słowa skierowała Maria do swojego syna, rozdartego wewnętrznie tym życiowym dylematem.
"Przeprowadziłem się do Lizbony w wieku 12 lat. Pamiętam, jak jechaliśmy na lotnisko. Siostry miały na nosach okulary przeciwsłoneczne, ale ja i tak widziałem ich łzy. Cała rodzina płakała.
Mama zawsze mi jednak mówiła: "Synu, nie pozwolę, żebyś któregoś dnia spojrzał mi prosto w oczy i powiedział, że to przeze mnie nie zostałeś piłkarzem. Albo że nie zostałeś nim przez tatę. Walcz o swoje marzenie"
Kiedy w 2000 roku okazało się, że 15-letni Ronaldo ma problemy z sercem (arytmia), Dolores, jako prawna opiekunka, podjęła decyzję o operacji syna i podpisała stosowne dokumenty, nie towarzysząc mu jednak osobiście. Wszystko skończyło się dobrze.
Należy także podkreślić, że to właśnie mama Cristiano zaszczepiła w nim gen rywalizacji. Nigdy bez powodu nie stawiała go ponad kogokolwiek innego, wpajała mu, że wielkie rzeczy wymagają poświęceń, odpowiedzialności i samozaparcia. Do znudzenia wręcz powtarzała mu: "Pieniędzy nie wydaje się na głupoty". Chciała go przestrzec przed pokusami życia ściśle powiązanymi z gigantycznymi zarobkami. Po prostu wzorowa matka. Nie bez kozery swojego premierowego gola w seniorskiej ekipie "Lwów" (strzelonego 3 sierpnia 2002 roku w zwycięskim dla Sportingu 3:2 sparingu z Realem Betis) utalentowany, jeszcze mało wtedy znany, piłkarz zadedykował właśnie jej: "Tego gola dedykuję mojej mamie Dolores".
Po latach w jednym z wywiadów mama lidera Juventusu sama otwarcie przyznała, że gdyby nie piłka nożna, to jej syn najpewniej skończyłby jako alkoholik albo narkoman. Od nałogu trapiącego głowę rodziny Ronaldo nie ustrzegł się jednak drugi syn pani dos Santos Aveiro - Hugo. Na szczęście udało mu się wyjść na prostą, w czym, jak nie trudno się domyślić, nie byle jaką zasługę ma jego młodszy brat, który ofiarował mu swoją pomocną dłoń.
Na 29. urodziny Cristiano oficjalna klubowa telewizja Realu Madryt postanowiła zrealizować wyjątkowy materiał - rozmowę z Marią Dolores dos Santos Aveiro. Kiedy prowadzący zapytał o to, jak jawi się w jej głowie jej wybitne dziecko jako człowiek, kobieta nie potrafiła ukryć łez. Po chwili zebrała się w sobie i powiedziała: "To wielki człowiek, który kocha rodzinę, kocha wszystkich ludzi. Lubi pomagać. Ma dobre serce. To prawdziwy dar od Boga". Kiedy Maria zachorowała na nowotwór piersi, Ronaldo uruchomił swoje kontakty i włożył w tę sprawę wszystkie swoje siły. Dolores tę walkę wygrała, a CR7, zapewniając jej najlepszą i najlepiej wykwalifikowaną opiekę medyczną, mógł chociaż w niewielkim stopniu spłacić dług za wzorowe wychowanie.
W 2012 roku 170-krotny reprezentant Portugalii na antenie stacji CNN udzielił wywiadu swojemu rodakowi - Pedro Pinto. Dziennikarz znany z prowadzenia wszelakich gal czy ceremonii organizowanych przez UEFA, wskazując na zdjęcie Marii Dolores, zapytał gracza, o czym myśli patrząc na nie. Ronaldo odpowiedział: "To zdecydowanie najważniejsza osoba w moim życiu. Dała mi wszystko, wykształcenie i wszystkie szanse, które dostałem w życiu. Zawsze stała u mego boku, na dobre i na złe [...] Nigdy nie zamknęła przede mną żadnych drzwi. Zawsze umożliwiała mi pogoń za marzeniami".
Dar od Boga
Kolejną ważką postacią na początku piłkarskiej drogi Ronaldo był jego ojciec chrzestny - Fernando Sousa. Można by nawet rzec, że to on położył fundamenty pod gigantyczny sukces diamentu z Madery. Dlaczego? Bo nikt inny, jak właśnie on, szepnął słówko o swoim utalentowanym chrześniaku zastępcy prokuratora generalnego Madery i jednocześnie prezydentowi fanklubu Sportingu na owej wyspie.
Pan João Marques de Freitas zachwycił się młodzieńcem: "Ten dzieciak będzie naprawdę świetny. Może weźmiemy go do Sportingu?". Marques de Freitas podziałał swoimi kanałami. W myśl starej polskiej maksymy mówiącej, że "tu trzeba dzwonić" wykonał kilka telefonów, w tym ten najważniejszy - do Aurélio Pereiry, zajmującego się w ekipie z Estádio José Alvalade sprowadzaniem zawodników. Pereira jest żywą legendą lizbońskiego klubu, mając na swoim koncie angaż takich piłkarzy, jak Luís Figo, Paulo Futre, Simão Sabrosa, Nani, João Moutinho, no i przede wszystkim Cristiano Ronaldo. Aurélio po latach opowiedział o pierwszych dniach CR w Sportingu:
"Już drugiego dnia testów odezwały się w nim instynkty przywódcze. Grał z dobrymi piłkarzami naszej szkółki i przeciwko równie dobrym zawodnikom. Byli od niego starsi, wszyscy jednak chętnie poszli za nim. Chłopcy podchodzili i sami z siebie mówili nam, jaki jest dobry. Gdy na testach pojawia się u nas jakiś nowy piłkarz, zawsze idę potem pogadać z kapitanem zespołu. Zawodnicy powiedzą mi rzeczy, których nie usłyszę od żadnego trenera"
O tym, jak w Sportingu traktuje się fakt niegdysiejszego pobytu u nich jednego z najlepszych piłkarzy w historii piłki nożnej, najlepiej świadczy to, że we wrześniu ubiegłego roku 18-krotny mistrz Portugalii postanowił swojej akademii nadać imię Cristiano Ronaldo. I tym sposobem rozmawiając o szkółce lizbończyków nie mówimy już o Academia Sporting Clube de Portugal, ale o Academia Cristiano Ronaldo. Piękny hołd.
Sam Cristiano w rozmowie z "Daily Mirror" z 2011 roku powiedział coś, co zdaje się niezwykle zwięźle i trafnie opisywać jego początki oraz ten pierwiastek wyjątkowości, który dostrzegały w nim kolejne osoby, a zarazem zadaje kłam utartemu i już bardzo długo funkcjonującemu w środowisku przekonaniu, iż Messi to czysty talent, a Ronaldo ciężka praca.
"Od zawsze mam pewien dar. Nauczono mnie różnych rzeczy, dzięki którym jestem fantastycznym piłkarzem, wierzę jednak, że najpierw otrzymałem dar od Boga"
Inter kupuje tylko gotowe produkty
O tym gdzie to Cristiano Ronaldo mógł trafić, a nie trafił można by już spokojnie napisać osobną (całkiem opasłą) książkę. Ostatnio na przykład były prezydent Barcelony i kandydat na to stanowisko w aktualnych wyborach przyznał, że w 2003 roku to "Blaugrana" mogła ściągnąć Portugalczyka, ale ze względu na kupno Ronaldinho w biurach na Camp Nou odrzucono tę ewentulność. Ale że nas niezmiennie najmocniej frapują wątki włoskie, to warto przytoczyć anegdotę, która w tzw. "mainstreamie" nie obrosła taką legendą, jak chociażby niedoszły transfer CR7 do Arsenalu, a bezpośrednio dotyczy Serie A.
Jak się bowiem okazuje, Ronaldo mógł biegać po włoskich boiskach 17 lat wcześniej aniżeli miało to miejsce w rzeczywistości. W 2001 roku Jorge Mendes podsunął jego kandydaturę Interowi Mediolan. Luis Suárez (ten hiszpański Luis Suárez, były piłkarz m.in. Barcelony i Interu), który był wtedy doradcą prezydenta Massimo Morattiego, osobiście udał się do Portugalii, by swoim eksperckim okiem ocenić młodego gracza.
Koncertu Cristiano nie zagrał, ale swoją szybkością, drygiem, a przede wszystkim zabójczą ambicją zaimponował Hiszpanowi. Po powrocie do Włoch jego werdykt był jednoznaczny. "Musimy go mieć, będzie jednym z najlepszych piłkarzy na świecie" - takie słowa usłyszał od swojego rozentuzjazmowanego współpracownika Moratti. Moratti, który entuzjazmu Suáreza jednak nie podzielał i, co więcej, brutalnie go zgasił. Gdy dowiedział się, że chłopak ma tylko 16 lat uciął bez ogródek: "Nie, kupujemy tylko gotowe produkty". Argumentacja doradcy, tak przecież znakomicie rozumiejącego futbolowe realia, nic nie wskórała. Moratti pozostał nieugięty, a CR7 nie przyszło zakładać czarno-granatowego trykotu.
"To co, szefie? Kupuje go szef czy nie?"
6 sierpnia 2003 roku to niewątpliwie jeden z najważniejszych, a na pewno jeden z najbardziej przełomowych dni w karierze Ronaldo. Wtedy to do Lizbony zawitał wielki Manchester United prowadzony przez samego sir Alexa Fergusona. Piłkarze z Old Trafford zostali zaproszeni przez włodarzy Sportingu na spotkanie towarzyskie, będące uroczystym otwarciem ich nowego stadionu - wspomnianego wyżej Estádio José Alvalade. Ferguson nie mógł się spodziewać, że z przyjacielskiego sparingu wróci zauroczony pewnym młodzieńcem z numerem "28" na plecach i makaronem rodem z zupek chińskich na głowie...
Sporting zagrał bardzo dobrze, zwyciężył 3:1, a "Cris" zaprezentował się w tym meczu magicznie, fenomenalnie. Doświadczeni gracze "Czerwonych Diabłów" byli w szoku. 18-latek kręcił nimi niemiłosiernie. Bawił się z piłką tak, jakby zupełnie nie znał znaczenia słowa "presja". Wykonywał sztuczki, których nawet tacy wyjadacze, jak Phil Neville czy Ryan Giggs nie widzieli na oczy.
Pochodzący z RPA Quinton Fortune, który wystąpił w tym spotkaniu od początku, tak opisał swoje wrażenia z tamtego recitalu Cristiano: "Dzieciak kompletnie nas rozmontował. Owszem, byliśmy zmęczeni po długiej podróży, ale nawet gdybyśmy się czuli w pełni sił, nic by nam to nie dało!".
Roy Keane, kapitan drużyny, miał rzucić w szatni po meczu krótkie: "Musimy go mieć". Ferguson zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z żywym złotem najwyższej próby. United nie mieli czasu do stracenia, bo krążyły już wówczas plotki o zainteresowaniu Realu Madryt, a na swoim radarze portugalskiego żółtodzioba miał również budujący nową potęgę w Chelsea Roman Abramowicz.
Wielu graczy Manchesteru przyznało później, że przed meczem nie mieli pojęcia o istnieniu takiego człowieka. Neville powiedział, że rzuciło mu się w oczy na kartce ze składami nazwisko "Ronaldo" (tak naprawdę jest to imię, nazwisko to dos Santos Aveiro) i pomyślał, że ktoś, kto się tak nazywa musi być niezły. Po ostatnim gwizdku każdemu z nich już chyba na zawsze utknęło w głowie to cudowne dziecko, bez żadnych kompleksów biegające po murawie. No i to oni sami naskoczyli na szkockiego trenera, że ten musi go ściągnąć. Zależało im na tym podwójnie, gdyż ich klub zdążył w tamtym okienku przegapić kilka okazji transferowych, w tym przede wszystkim Ronaldinho, który odrzucił propozycję z Old Trafford.
Autokar z piłkarzami Manchesteru wyruszył spod stadionu z półtoragodzinnym opóźnieniem. Grupa nie wiedziała, o co może chodzić, ale wszyscy mieli cichą nadzieję, że toczą się rozmowy odnośnie Ronaldo. Sir Alex Ferguson dołożył wszelkich starań, by zapewnić United usługi znakomitego młodzieńca. I choć nie było to zadanie banalne, to nieustępliwy Szkot dopiął swego. I jak można się było po nim spodziewać, dokonał tego własnymi niekonwencjonalnymi i jednocześnie, jak na takową pilną kwestię przystało, błyskawicznymi metodami.
O tym, że ma do czynienia z kimś, kto rodzi się raz na "x" lat wiedział już w trakcie towarzyskiego spotkania. Po jego zakończeniu swojemu ówczesnemu asystentowi, Mike'owi Phelanowi, powierzył misję zajęcia czymś piłkarzy, tym samym uprzedzając go, że coś jest na rzeczy i trzeba szybko załatwić sprawę, w której nie można dopuścić do utraty nawet sekundy. Niedługo po ostatnim gwizdku, podczas rozmowy Fergusona z Cristiano i Jorge Mendesem w szatni trenerskiej, szkocki menedżer ostatecznie przekonał 18-latka do transferu, zaznaczając przy tym, że nie będzie występował co tydzień w pierwszym składzie, ale za to na pewno będzie graczem pierwszego zespołu i będzie mógł liczyć na pomoc oraz opiekę. Finalnie cała operacja zamknęła się w kwocie 12,24 milionów funtów, czyli około 18 milionów euro (Transfermarkt informuje, iż było to 19 milionów euro). Lizbończycy mieli jednak pewien jeden konkretny warunek, o którym więcej powiemy sobie nieco później.
W tym miejscu musimy zwrócić uwagę na jeszcze jeden intrygujący wątek naszej opowieści. Otóż Jorge Mendes nie był jedynynym agentem powiązanym z przenosinami Ronaldo na Old Trafford. Był ktoś jeszcze. Kto? Dobrze nam wszystkim znany obywatel Republiki Włoskiej, Giovanni Branchini. Nie chciałbym się zapuszczać w prawne odmęty całego zajścia, ale jego sednem były pewne, nazwijmy to, nieprawidłowości mające miejsce przy rozliczaniu transakcji i wypłacaniu prowizji, które zaowocowały pozwem sądowym złożonym przez agencję piłkarską "Formation" przeciwko firmie Mendesa "GestiFute", a także pokaźnym zainteresowaniem mediów. FA postawiona pod ścianą przez nakaz sądowy, ujawniła informację, iż prócz transzy dla Mendesa, Manchester United przelał milion funtów na konto innego agenta, którym miał być właśnie Branchini. Jaką rolę odegrał Włoch przy transferze portugalskiej perełki? Nie wiadomo. Sprawa wciąż, po dziś dzień, pozostaje zagadką.
Odkładając na bok różnorakie zakulisowe smaczki tego wiekopomnego ruchu, 12 sierpnia 2003 Cristiano Ronaldo oficjalnie stał się czerwonym diabłem. O tym, kogo w Manchesterze widziano w młodym, nieopierzonym Portugalczyku najlepiej świadczy fakt podarowania mu trykotu z legendarnym dla klubu numerem "7". Numerem, z którym w przeszłości występowały takie ikony United, jak George Best, Bryan Robson, Éric Cantona czy David Beckham. Cristiano chciał swoją "28", z którą występował w barwach Sportingu, ale Ferguson uparł się, że ma wziąć "siódemkę" i koniec. Ten numer został z Ronaldo już na zawsze (z małą przerwą na "9" w Realu) i stał się jego znakiem rozpoznawczym. "Ronnie", jak mawiali na niego koledzy z United, zagrał dla "The Red Devils" 292 mecze. Strzelił w nich 118 goli i zanotował 68 asyst. Trzykrotnie wygrywając rozgrywki Premier League, raz wznosząc ku niebu Puchar Europy czy też wygrywając swoją pierwszą Złotą Piłkę w karierze, zapisał się w historii angielskiego klubu iście złotymi zgłoskami.
Dozgonny szacunek, jakim darzą go fani drużyny z Old Trafford był idealnie widoczny, kiedy bramkostrzelny snajper wracał na ów stadion, by mierzyć się ze swoim byłym zespołem, czy to z Realem Madryt w sezonie 2012/13, czy z Juventusem w kampanii 2018/19. 20-krotni mistrzowie Anglii zajmują wyjątkowe miejsce w sercu "Crisa". Wzruszająca baśń o genialnym portugalskim zawodniku z "7" na plecach i tubką żelu we włosach biegającym po murawie "Teatru Marzeń", pozostaje wciąż żywa w umysłach kibiców.
Królewskie negocjacje
Nie od dziś wiadomo, że największym marzeniem Cristiano od zawsze było przywdzianie śnieżnobiałej koszulki Realu Madryt. Nie ukrywali tego jego najbliżsi, nie ukrywał tego także i on sam. Bliski dołączenia do królewskiej ekipy Ronaldo był w trakcie swojej kariery co najmniej kilka razy. Jeden z pierwszych takich momentów, to 2003 rok, jeszcze przed tym, jak zaimponował w przedsezonowym sparingu i sprowadził go Manchester United. Wówczas Hiszpanie mieli przygotowane na jego zakup 8 milionów euro. Nie udało się.
Kilka kontaktów, mniej lub bardziej znaczących, między Ronaldo a Realem miało miejsce w trakcie jego gry dla United, w tym te dwa najpoważniejsze i najważniejsze. W 2008 i 2009 roku. W 2008 roku transakcja spełzła na niczym, bo o pozostanie w Manchesterze prosił piłkarza sam sir Alex Ferguson. Prosił to w tym wypadku zbyt pobłażliwe określenie, gdyż Szkot po prostu zabronił mu przeprowadzki. Menedżer obiecał za to CR7, że w zamian za spełnienie jego "prośby", profesjonalne podejście i ostatni wysiłek dla klubu, który umożliwił mu wejście do grona najlepszych zawodników globu, następnego lata dostanie pozwolenie na odejście do Madrytu.
"Nie możesz odejść w tym roku, nie po tym, jak Calderón podszedł do sprawy. [...] Wiem, że chcesz przejść do Realu Madryt. Ale wolałbym cię zastrzelić, niż sprzedać temu facetowi"
Tak tę sytuację przedstawił w swojej książce "My Autobiography" Ferguson. Przejście Ronaldo było praktycznie w 100% dogadane, w związku z czym, by wyjaśnić nieporozumienie, przeprosić i wyjść z twarzą z tej swoistej kropki, on sam, z telefonu Jorge Mendesa, zadzwonił do Ramóna Calderóna, ówczesnego prezydenta Realu Madryt i powiedział:
"Panie prezydencie, musi mi pan wybaczyć. Wiem, że uzgodniliśmy, że przejdę do Realu Madryt w tym roku, ale nie mogę tego zrobić. Ferguson poprosił, żebym został, klub poprosił, żebym został. Zawdzięczam naprawdę wiele Manchesterowi United, kibicom, a także samemu Fergusonowi. Jest dla mnie jak ojciec. Nie mogę zmienić klubu w tym roku, możemy jednak przygotować wszystko na następny sezon"
Splendor przeprowadzenia najdroższego transferu w historii piłki nożnej nie przypadł w zaszczycie Calderónowi, a jego następcy, Florentino Pérezowi. Człowiekowi, który po swoim powrocie do biur mieszczących się przy Concha Espina 1 wyniósł madrycki klub na nowy, wcześniej mu nieznany i nieosiągalny poziom. Zarówno sportowy, ekonomiczny, jak i marketingowy.
"Uno, dos, tres... ¡HALA MADRID!"
Kiedy całe porozumienie było gotowe, Cristiano, przebywający na wakacjach w Kalifornii otrzymał telefon od swojego agenta i tak dowiedział się, że jego wielki sen właśnie przed chwilą stał się jawą. 94 miliony euro, które Real zapłacił Manchesterowi za Portugalczyka 26 czerwca 2009 roku zatrzęsły w posadach całym globem. O operacji tej trąbiły wszystkie media. Ludzie we wszystkich krajach świata, nawet ci niezainteresowani futbolem, wiedzieli, że mają do czynienia z sytuacją bez precedensu.
Wspomniałem wcześniej o pewnym nadzwyczajnym warunku, jaki postawił Sporting przy sprzedaży CR do Manchesteru United, prawda? Otóż Portugalczycy zażyczyli sobie wpisania do kontraktu piłkarza klauzuli pierwokupu. "Czerwone Diabły" zatem zgodnie z umową dały znać "Lwom" o ofercie ze strony samego Realu Madryt. Sir Alex tak wspomina tę sytuację:
"Na kilka dni przed sprzedażą Ronaldo do Realu Madryt musieliśmy zgłosić się do Sportingu i poinformować ich, że mogą go mieć z powrotem, ale będzie ich to kosztować 80 milionów euro. Przyznam, że nie spodziewałem się dostać od nich czeku"
I w końcu nadszedł ten dzień. Dzień przez Cristiano wyśniony. Dzień z kategorii tych, których nie zapomina się do końca życia. 6 lipca 2009 roku, czyli data jego oficjalnej prezentacji przed madrycką publicznością. Na Estadio Santiago Bernabéu stanęła olbrzymia scena, przygotowana specjalnie na tę okazję. Po jej ujrzeniu oraz po rozmowie w stadionowej restauracji z ówczesnym dyrektorem generalnym "Królewskich" Jorge Valdano, który przekazał mu wskazówki i detale dotyczące uroczystości, Ronaldo zaczynał rozumieć, ile dla ludzi związanych z Realem znaczy jego przyjście.
Pompa z jaką była przygotowana i reklamowana prezentacja byłego gracza Manchesteru United była niewiarygodna. Widok ponad 80-tysięcznej publiczności wprost zapierał dech w piersiach. Po dziś dzień wynik ten stanowi rekord pod względem liczby ludzi oglądających po raz pierwszy na żywo swojego nowego piłkarskiego idola. Wcześniej tym mianem mógł szczycić się boski Diego Armando Maradona, którego na, jeszcze wtedy, Stadio San Paolo euforycznie witało 75 tysięcy neapolitańczyków. Cristiano nie potrafił zapanować nad swoim stresem. Bał się nawet, że zapomni co powiedzieć, jakimi słowami rozpocząć relację z tym rozentuzjazmowanym tłumem. Aż w końcu wyszedł z tunelu. Fani "Los Merengues" po raz pierwszy ujrzeli go w koszulce swojego ukochanego klubu, a on na własne oczy przekonał się o skali zjawiska, którego to on sam był prowodyrem i w którego ścisłym centrum się znalazł.
"W tym momencie zrozumiał, że to absolutnie wyjątkowy klub, że zaczyna nowy rozdział w swoim życiu. Nic nie miało być już takie samo, jak kiedyś" - Jorge Valdano.
Otaczały go ikony światowego futbolu. Uwielbiany w Madrycie Don Alfredo Di Stéfano i podziwiany w ojczyźnie Ronaldo, Eusébio da Silva Ferreira. Przemawiał Pérez. Po nim przyszła kolej na tego najbardziej wyczekiwanego mówcę. Po wypowiedzeniu kilku spodziewanych zdań, acz kosztujących go wiele nerwów, nowe bożyszcze madryckiej publiki zwróciło się bezpośrednio do niej:
"Teraz chciałbym, żebyście wszyscy krzyknęli razem ze mną: ¡Hala Madrid!, gdy policzę do trzech, okej? Jedziemy, raz, dwa, trzy... ¡HALA MADRID!"
Madryt był jego. Już wtedy. Nie w 2012, gdy był fundamentem ekipy José Mourinho, która wygrała słynną "ligę rekordów". Nie w 2014, kiedy na swojej rodzinnej ziemi sięgnął po stanowiącą obsesję wszystkich madridistas "La Décimę", czyli 10. triumf Realu w Lidze Mistrzów. Nie w 2016, kiedy obronił trofeum po finale na San Siro, a po Euro we Francji wrócił ze złotym medalem. Nie w 2017 i 2018 roku, kiedy to wydatnie wspomógł madrycki klub w zdobyciu kolejnych uszatych pucharów. Ale właśnie wtedy. 6 lipca 2009 roku.
Madryccy kibice czuli, że wraz z dołączeniem Portugalczyka szykują się dla ich drużyny tłuste lata. Nie pomylili się. Cristiano swoje musiał pokazać, aby mu w pełni zaufali, ale praktycznie od samego początku jawił im się jako wybawiciel. Nie na darmo jednak mówi się, że publiczność regularnie zasiadająca na Santiago Bernabéu jest tą najbardziej wymagającą na świecie. W związku z tym fanowskiego ostracyzmu i gwizdów CR7 w trakcie swojego 9-letniego pobytu w Madrycie się nie ustrzegł.
Prawda jest jednak taka, że strzelec wyborowy z Madery dał Realowi Madryt i całej społeczności silnie związanej z klubem więcej niż ktokolwiek mógł przypuszczać czy oczekiwać. Swoją chorobliwą ambicją przez te wszystkie lata zarażał pozostałych kolegów z drużyny. Między innymi dzięki temu "Blancos" z Portugalczykiem w roli kierownika tego całego majdanu nawiązali do swoich złotych czasów po kilku latach posuchy. O tym, ile dla Ronaldo znaczy zwycięstwo idealnie opowiedział w swojej autobiografii "NieREALna kariera" Jerzy Dudek.
W kampanii 2009/10, czyli pierwszej kampanii Cristiano w Realu, "Los Vikingos" odpadli z Ligi Mistrzów już na etapie 1/8 finału z Olympique'm Lyon (1:2 w dwumeczu). Dzień po rewanżowym starciu rozgrywanym na Bernabéu organizowany był tzw. trening otwarty. Dla piłkarzy była to sposobność na zaproszenie do wzięcia udziału w tym wydarzeniu rodziny, przyjaciół czy znajomych. Reprezentujący wówczas królewskie barwy Dudek wziął ze sobą boksera Dariusza "Tigera" Michalczewskiego.
Jak nie trudno się domyślić, Ronaldo nie miał najmniejszej ochoty na jakiekolwiek pozowanie do zdjęć. Nie zatrzymał się nawet przy dzieciach czekających na jego miły gest. Michalczewskiemu nie spodobało się zachowanie gwiazdora: "Zaraz mu chyba p**********ę!" - skomentował. Były golkiper Liverpoolu zareagował z dużo większą dozą zrozumienia dla swojego kumpla z szatni. Poszedł za nim, by to wszystko wyjaśnić. Pragnienie bycia niepokonanym i rozgoryczenie po klęsce było silniejsze. Cristiano powiedział:
"Nie jestem k***a od tego, by rozdawać autografy i robić sobie zdjęcia, tylko od wygrywania meczów. A my co? Z Lyonem odpadliśmy... Daj mi spokój, jadę do domu. Jestem strasznie wkurzony"
Ile znaczył dla "Królewskich" Cristiano Ronaldo ich sympatycy tak naprawdę przekonali się dopiero po jego odejściu. Odejściu, które było jednym z najboleśniejszych rozstań w bogatej 119-letniej historii Realu. Wzajemne pretensje (Florentino - Cristiano), niespełnione obietnice (podwyżka), chęć poszukania nowych wyzwań. Trudno powiedzieć, co przeważyło, ale kumulacja tych oraz wielu innych dodatkowych czynników doprowadziła do czegoś, co jeszcze parę lat wcześniej wydawało się czystym science-fiction, ewentualnie sennym koszmarem kibiców madryckiego kolosa, czyli do opuszczenia ekipy 34-krotnych mistrzów Hiszpanii.
Im więcej czasu mija od tego traumatycznego dla fanów madrytczyków momentu, tym te głębokie rany coraz lepiej się goją. Z biegiem czasu relacje na linii Florentino Pérez - Cristiano Ronaldo również ulegają poprawie. Powrót Ronaldo na Santiago Bernabéu wydaje się zatem jak najbardziej, nomen omen, realny. Pytanie tylko kiedy i w jakiej roli.
To, co Cristiano zrobił dla Realu Madryt z czystym sumieniem można nazwać swoistym dziełem sztuki. 16 trofeów, w tym cztery Ligi Mistrzów i dwa mistrzostwa Hiszpanii. Cztery Złote Piłki, trzy statuetki UEFA Best Player in Europe, dwukrotnie tytuł Piłkarza Roku FIFA. Galaktyczne 450 goli i 132 asysty w 438 meczach, które stawiają go na najwyższym stopniu podium wśród najlepszych strzelców Realu Madryt w historii. Dorobek, którego prawdopodobnie bardzo długo nikt nie pobije. Być może nawet nigdy.
Ciao Italia!
3 kwietnia 2018 roku. Real Madryt stawia czoła Juventusowi na Juventus Stadium w pierwszym ćwierćfinałowym spotkaniu Ligi Mistrzów. Przyjezdni wygrywają 3:0. Autorem dwóch trafień jest nie kto inny, jak Cristiano Ronaldo. Jedno z nich było jednakże absolutnie magiczne. Bramka na 2:0 z 64. minuty, czyli fenomenalne uderzenie przewrotką po dośrodkowaniu Daniego Carvajala. Był to pierwszy taki gol Ronaldo w barwach "Los Merengues". Gol, na którego polował przez cały okres trwania swojej madryckiej przygody. Aż do tej chwili. Turyńska publiczność w geście podziwu i uznania wstaje ze swoich krzesełek i klaszcze. Cristiano to dostrzega i symbolicznym skłonieniem się dziękuje trybunom. To właśnie wtedy między zawodnikiem a klubem miało pojawić się premierowe zauroczenie.
Cristiano związek ze "Starą Damą" oficjalnie zawarł 10 lipca 2018 roku. Turyńczycy przelali na konto "Królewskich" aż 117 milionów euro. Związek ten trwa do dziś, ale plotek o jego przedwczesnym zakończeniu było już co nie miara. Ronaldo przez te prawie trzy lata łączony był już z Paris Saint-Germain czy powrotami do Manchesteru United, a nawet do Realu. Mimo faktu, iż dzisiejszy solenizant niewątpliwie podniósł poziom zarówno sportowy, jak i marketingowy mistrzów Włoch, to swojej najważniejszej misji jeszcze nie wypełnił.
Mianowicie - nie zdołał poprowadzić Juventusu do pierwszego od 25 lat triumfu w Lidze Mistrzów. Na pewno stanowi to pewną zadrę w sercu CR7, dlatego też możemy być pewni, że tak długo, jak będzie występował w Juve, zrobi wszystko, wypruje sobie wszystkie żyły, zostawi na murawie serce, wątrobę, obie nerki i płuca, by wypełnić ten cel. Zresztą o jego niesłabnących niebotycznych wręcz aspiracjach mogliśmy przekonać się podczas wtorkowej rywalizacji z Interem, kiedy to po tym, jak Andrea Pirlo postanowił zdjąć swojego asa z boiska w 76. minucie spotkania, ten wyraźnym grymasem twarzy dał wszystkim do zrozumienia, że nie był tą decyzją pocieszony i że chętnie by jeszcze pograł. Pirlo znakomicie wybrnął z całej, nieco kłopotliwej, sytuacji, której nie można podnosić do rangi poważnego konfliktu. Wręcz przeciwnie. Takie pojedyncze wydarzenia ilustrują jaką, niezmiennie pomimo upływu lat, monstrualną żądzą rywalizacji wyróżnia się Portugalczyk.
Nie brakuje kibiców "Bianconerich" krytycznie nastawionych do Ronaldo. Patrząc na jego dotychczasowe dokonania czysto statystycznie - nie można mu nic zarzucić. W 112 potyczkach zdobył 87 bramek i zapisał przy swoim nazwisku 21 asyst. Zdobył cztery trofea w biało-czarnych szatach - dwukrotnie scudetto i także dwukrtonie Supercoppa Italiana. Bezdyskusyjnym mankamentem na włoskiej karcie jego piłkarskiej drogi jest brak tytułu dla najlepszego strzelca Serie A w sezonie. W rozgrywkach 2018/19 36-latek w klasyfikacji capocannoniere uplasował się dopiero na 4. pozycji. W minionej kampanii prawie do samego końca toczył o to miano zacięty bój z Ciro Immobile, który koniec końców to Włoch rozstrzygnął na swoją korzyść. To co, do trzech razy sztuka?
Niezależnie od tego, czego jeszcze CR7 zdoła dokonać na Allianz Stadium, to na pewno zostanie w Turynie zapamiętany na zawsze. I na pewno zostawi po sobie imponującą spuściznę. Jak ostatnio stwierdził Christian "Bobo" Vieri:
"Kiedy masz ze sobą Cristiano Ronaldo, zawsze zaczynasz mecz z wynikiem 1:0". Sympatycy Juve winni posłuchać swojego byłego piłkarza, cieszyć się, że mają możliwość oglądania w klubie swojego życia takiego cracka i wraz z nim hucznie świętować jego 36. urodziny. W końcu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że włodarze "Starej Damy" prolongują kontrakt ze swoim najlepszym zawodnikiem do 2023 roku...
Śpieszmy się kochać legendy...
Drugi taki zawodnik długo się na tej planecie nie pojawi. A osiągnięcia i rzeczywistą wartość takich geniuszy doceniamy dopiero wtedy, gdy za nimi zatęsknimy. Czyli zdecydowanie za późno. Jeśli nie wierzycie, zapytajcie o to kibiców Realu. To będzie najwiarygodniejsza weryfikacja.
Feliz Aniversário, Cristiano!
Happy Birthday, Cristiano!
¡Feliz Cumpleaños, Cristiano!
Buon Compleanno, Cristiano!
Wszystkiego Najlepszego, Cristiano!