Na początek, z kronikarskiego obowiązku, informacja wszystkim znana, acz najważniejsza - Milan pokonał Inter 2:1 w 24. kolejce Serie A. To spotkanie, jak na jedną z największych rywalizacji na Półwyspie Apenińskim przystało, dostarczyło nam wszystkim masę emocji i trzymało w napięciu do samego końca niczym filmowe produkcje Alfreda Hitchcocka. Skoro formalności już za nami, to przekonajmy się, o jaką wiedzę wzbogaciły nas 230. Derby della Madonnina.
Z racji tego, że umownym gospodarzem wczorajszego meczu był Inter, to właśnie w nim upatrywano faworyta do zwycięstwa. Zwłaszcza, że Milan w ostatnich latach bardzo przeciętnie radził sobie w derbowych pojedynkach, w których przychodziło mu występować w roli gościa. Przełamanie nastąpiło w zeszłym sezonie, gdy „Rossoneri” wygrali 2:1 po dublecie Zlatana Ibrahimovicia. W poprzednim starciu w bieżącej kampanii po trafieniach Fikayo Tomoriego i Hakana Çalhanoğlu padł remis 1:1. Na sobotnie spotkanie fani obu klubów oraz całego calcio czekali ze szczególnym dreszczykiem, bo jego rezultat miał zdefiniować dalsze losy walki o czołową czwórkę i przede wszystkim - o scudetto.
Kessié nie dał rady
Inter przystąpił do rywalizacji w optymalnym zestawieniu personalnym, z kolei Milan musiał poradzić sobie z licznymi absencjami, z których najbardziej odczuwalne były te Zlatana Ibrahimovicia, Ante Rebicia i kontuzjowanego od dłuższego czasu Simona Kjæra. Stefano Pioli wiedział, że, aby pokonać lidera Serie A, będzie musiał wymyślić coś specjalnego. Idąc tym tropem, pozostawił na ławce rezerwowych Brahima Díaza, który w tym sezonie nie grzeszy formą, a na pozycji trequartisty wystawił Francka Kessiégo. Na podobny wariant 56-latek postawił w grudniowym starciu z Empoli. Wówczas przyniosło to wymierne efekty. Milan wygrał 4:2, a Kessié strzelił dwa gole.
Znane powiedzenie mówi, że historia lubi się powtarzać. Owszem, lubi, ale nie tym razem. W mglisty sobotni wieczór Kessié na „dziesiątce” wyglądał po prostu tragicznie. Był nieskoncentrowany, niedokładny i ociężały. Nie sprawdzał się w ofensywie, a i powierzonych mu przez Piolego zadań defensywnych także nie realizował, bo Marcelo Brozović robił z nim, co tylko chciał.
Inter zwyciężył. Ale tylko w pierwszej połowie
Przejdźmy do meritum. W pierwszych dziesięciu minutach nie działo się nic poważnego, jak słusznie ujęli to komentujący to starcie Piotr Dumanowski i Dominik Guziak - obie ekipy się wzajemnie badały. Badanie skończyło się w momencie, w którym Denzel Dumfries trafił głową do siatki, ale jego bramka nie została uznana z powodu pozycji spalonej wrzucającego Ivana Perišicia. Po tej sytuacji Inter poczuł krew i ruszył na rywala zza miedzy.
Nie można było mu odmówić konkretnej koncepcji gry, którą konsekwentnie realizował na boisku. Zespół Simone Inzaghiego był zdecydowanie lepiej poukładany i pewniejszy w swoich poczynaniach. Milan był zagubiony, poszukiwał swojej tożsamości i pomysłu na ten mecz. Paradoksalnie „Nerazzurri” objęli prowadzenie w momencie, w którym goście zaczęli jakkolwiek wyglądać. Z rzutu rożnego w pole karne dośrodkował Hakan Çalhanoğlu, a zupełnie niepilnowany Perišić płaskim strzałem posłał piłkę do siatki. Taki obraz i stan rywalizacji utrzymał się do przerwy.
Nie trzeba było tęgich piłkarskich umysłów, by stwierdzić, że w drugiej odsłonie Milan potrzebuje zmian. Zarówno jeśli chodzi o personalia, jak i o taktykę, którą w pierwszych 45 minutach trudno było jednoznacznie rozpoznać i nazwać. Pioli ściągnął więc z murawy Alexisa Saelemaekersa i posłał do boju Juniora Messiasa. Było to pierwsze dobre posunięcie, bo Brazylijczyk swoim polotem sukcesywnie ożywiał grę „Rossonerich”. Milan z minuty na minutę wyglądał coraz lepiej, ale początek drugiej połowy i tak nie zwiastował tego, co miało wydarzyć się później.
Nie dobijasz rywala? Kończysz z niczym
Przyznam szczerze, że w pewnym momencie pomyślałem sobie, że wypuszczenie tej wygranej będzie wyjątkową sztuką w wykonaniu Interu. Nawet mimo tylko jednobramkowego prowadzenia. Dlaczego zatem stało się to, co się stało? Cóż, podejrzewam, że „Nerazzurri” poczuli nadmierną pewność siebie. Zdawało im się, że nic i nikt im już tych trzech punktów nie wyrwie.
Negatywną metamorfozę Interu zdiagnozował w rozmowie z „La Gazzetta dello Sport” Arrigo Sacchi. Legendarny włoski trener stwierdził, że mistrzowie Włoch zrobili to, co w takich sytuacjach robią wszystkie ekipy z Półwyspu Apenińskiego. Mianowicie - po wyjściu na prowadzenie, zamiast dobicia rywala i zamknięcia meczu, następuje cofnięcie, zwolnienie obrotów i próba zarządzania wynikiem. Podkreślmy - w tym przypadku wynikiem tylko 1:0. Ale wczoraj ta taktyka egzaminu nie zdała.
Brahim zbawca i bitwa o środek pola
Nie ulega wątpliwości, że momentem zwrotnym tego hitowego starcia było wejście na boisko Brahima Díaza, który zmienił bezproduktywnego Francka Kessiégo. Hiszpan dał Milanowi coś ekstra. Zagrał odważnie, bez kompleksów, na miarę swojego ogromnego potencjału. Brał czynny udział w akcji, po której padła bramka na 1:1. Brahim był aktywny i nie bał się brać odpowiedzialności na swoje barki.
Przed spotkaniem dużo czasu poświęcało się na dyskusje dotyczące drugich linii obu zespołów. Dziennikarze i eksperci zgodnie twierdzili, że to właśnie w tym miejscu wszystko się rozstrzygnie. I w pierwszej połowie linia pomocy Interu dowodzona przez żelazną trójkę Nicolò Barella, Marcelo Brozović i Hakan Çalhanoğlu górowała nad niemrawą linią pomocy. Wszystko szło po myśli Simone Inzaghiego. Do czasu. Konkretnie do czasu przebudzenia „Diavolo” w drugiej części.
Brahim odblokował ofensywne trybiki, znacznie pewniej poczuli się na swoich pozycjach Sandro Tonali i Ismaël Bennacer. I znów - o ile w pierwszej połowie w korespondencyjnej rywalizacji Barella vs Tonali lepiej wyglądał ten pierwszy, o tyle w drugiej „ósemka” Milanu dała swojej drużynie więcej, wchodząc w rolę prawdziwego lidera.
Milan pięknie mówi w języku miłości
Analizując wczorajsze wydarzenia, nie sposób nie oddać honorów bezapelacyjnym herosom Milanu, bez których spektakularna rimonta nie byłaby możliwa. Peleryny superbohaterów przywdziali wczoraj Francuzi. Mike Maignan jeszcze w pierwszej połowie popisał się kilkoma genialnymi paradami, którymi uratował gości przed stratą kolejnych goli. Refleks i zwinność na linii bramkowej 26-latka robią piorunujące wrażenie. „Magic Mike” został sprowadzony do Mediolanu w miejsce Gianluigiego Donnarummy właśnie po to, by być ostoją w takich prestiżowych i arcyważnych rywalizacjach. Po jego wczorajszych popisach tifosi „Rossonerich” z czystym sumieniem mogą propagować hasło: „Who needs Donnarumma?”.
Maignan fenomenalnie bronił, ale przecież ktoś musiał strzelać. Z tego zadania wzorowo wywiązał się Olivier Giroud, który zastępował kontuzjowanego Zlatana Ibrahimovicia. Trzeba przyznać, że lepiej nie mógł tego zrobić, bo, podobnie jak Ibra we wspominanym na początku poprzednim sezonie, popisał się wspaniałą doppiettą, która zapewniła Milanowi trzy oczka. W pierwszej sytuacji 35-latek znalazł się we właściwym miejscu i we właściwym czasie, a w drugiej skorzystał z inteligentnego podania Davide Calabrii, efektownym przełożeniem piłki wywiódł w pole Stefana de Vrija i uderzył po dalszym rogu. Przy tym strzale z pewnością więcej zrobić mógł nie tylko Holender, lecz także Samir Handanovič. Ale nie zrobił, a Giroud wprawił w euforię wszystkich sympatyków „Rossonerich” i do czasu następnych derbów stolicy mody stał się królem Mediolanu.
Sędziowie w centrum uwagi
Jak to zwykle bywa w Serie A w przypadku pojedynków o takim ciężarze gatunkowym, kontrowersji sędziowskich niestety nie zabrakło. Szczególne poruszenie wywołała sytuacja przed drugim trafieniem dla Milanu, w której Giroud trafiając najpierw w piłkę, powalił na ziemię Alexisa Sáncheza. Przewinienia nie dopatrzył się jednak ani sędzia główny Marco Guida, ani po wnikliwej(?) weryfikacji system VAR.
Podobne obrazki oglądaliśmy kilka godzin wcześniej, gdy problematyczna sytuacja z domniemanym faulem w ataku Tammy'ego Abrahama anulowała trafienie Nicolò Zaniolo, które dałoby Romie zwycięstwo w spotkaniu z Genoą. Przykre jest to, że kolejny już raz w bieżącej kampanii zamiast wyłącznie o popisach graczy, musimy dyskutować o popisach arbitrów, ale głębiej w tę kwestię wchodzić nie chcę, a powyższe dwie sytuacje pozostawię każdemu do indywidualnej oceny.
Milan żyje i ma się dobrze
Co stało się na murawie Stadio Giuseppe Meazza, zostało na murawie Stadio Giuseppe Meazza. Czasu nie cofniemy. Milan wygrał, zgarnął komplet punktów i zbliżył się do Interu na jedno oczko, przy czym oczywiście aktualny lider tabeli ma do rozegrania jeszcze jedną zaległą potyczkę z Bologną. Przy tak niewielkich różnicach punktowych na tym etapie sezonu trudno mówić o kluczowych rozstrzygnięciach, ale dzięki derbowemu triumfowi „Rossoneri” ponownie włączyli się do zaciętej walki o scudetto i wysłali swoim rywalom klarowny sygnał: „My jeszcze żyjemy!”.