Ponad siedem lat tęsknoty. Siedem lat nadziei, krótkich chwil radości, acz głównie rozgoryczenia i poczucia bezsilności. Gdy jedni tracili już wiarę, że karta się odwróci i przeklinali okrutny los, drudzy wciąż powtarzali sobie, że lepsze czasy muszą nadejść. I ci drudzy mieli rację. W końcu nastał długo wyczekiwany przez wszystkich milanistów dzień. TEN dzień. Dziś AC Milan po raz pierwszy od sezonu 2013/14 rozegra mecz w Lidze Mistrzów UEFA.
Ktoś pazerny powie, że można było sięgnąć nawet po scudetto, ale - umówmy się - Milan nie był na to gotowy w ubiegłej kampanii. Biorąc pod uwagę, że w finałowej fazie rywalizacji mediolańczycy nawet wypadli poza czołową czwórkę ligi, to wicemistrzostwo naprawdę trzeba uszanować i docenić. Zwycięstwo z Atalantą na Gewiss Stadium w ostatniej kolejce Serie A przypieczętowało wielki powrót „Rossonerich” na europejskie salony.
Dawno temu w Madrycie
11 marca 2014 roku, wtorek. To właśnie tego dnia Milan ostatni raz wybiegł na boisko z wyhaftowaną na prawym rękawku piłką przyzdobioną lśniącymi gwiazdami. Było to rewanżowe spotkanie z Atlético Madryt w ramach 1/8 finału, zakończone niestety sromotną porażką 1:4 (1:5 w dwumeczu). Wyjazd. Czy to znowu tak dawno? Raptem siedem pełnych wiosen. Otóż tak. W futbolu siedem lat to szmat czasu. Na potwierdzenie tej tezy wspomnę tylko, że Estadio Vicente Calderón, czyli arena tego pojedynku, już nie istnieje, zostało rozebrane, kapitanem lombardzkiej ekipy był wówczas Kaká, a autorem jednej z bramek „Los Colchoneros” był niejaki Arda Turan. Tak, to naprawdę było bardzo dawno temu.
Czas chaosu
We wspomnianej kampanii 2013/14 „Diavoli” uplasowali się w Serie A na 8. lokacie i stało się jasne, że w kolejnym roku po raz pierwszy od sezonu 2008/09 zabraknie ich w Champions League i jednocześnie po raz pierwszy od sezonu 1998/99 w ogóle nie będzie ich w europejskich pucharach. Od tamtej pory Milan zajmował w rodzimej lidze kolejno 10., 7., 6., 6., 5., 6. i nareszcie 2. miejsce.
Przez te sześć lat osiągnął niebezpieczną stagnację, która pozwoliła mu przeżywać europejskie piłkarskie wieczory, ale nie we wtorki i środy, a w czwartki, czyli tylko w Lidze Europy. W tych rozgrywkach uczestniczył w tym okresie trzykrotnie, a najdalej zaszedł w minionym sezonie, konkretnie do 1/8 finału, gdzie lepszy okazał się Manchester United.
Trenerów przewinęło się w tym czasie przez klub siedmiu - Filippo Inzaghi, Siniša Mihajlović, Cristian Brocchi, Vincenzo Montella, Gennaro Gattuso, Marco Giampaolo i Stefano Pioli. Średnio wychodzi zatem jedna zmiana menedżera na rok. Nie biorę tutaj pod uwagę tych nieszczęsnych rozgrywek 2013/14, a w nich Milan szkoleniowców miał trzech - Massimiliano Allegriego, Mauro Tassottiego (tylko tymczasowo) oraz Clarence'a Seedorfa.
Nowy rozdział
I kto by się spodziewał, że cały ten bałagan uporządkuje Stefano Pioli, który cierpiał na tzw. „syndrom drugiego sezonu”, na domiar złego trenował wcześniej Inter, a kibice „witali” go w klubie hasłem „PioliOUT”. Cóż, dzięki temu kolejny raz mogliśmy przekonać się, że najlepsze i najbardziej frapujące scenariusze pisze nie kto inny, jak samo życie. „Padre Pio” tworzy w czerwono-czarnej części Mediolanu piękną historię, której zakończenie wciąż przed nami, ale nie daje się niepotrzebnie ponieść emocjom związanym z ekscytującym powrotem do Ligi Mistrzów.
- Przygotowaliśmy się tak samo jak do każdego innego meczu - powiedział 55-latek na konferencji prasowej przed dzisiejszym spotkaniem.
A trzeba przyznać, że do dotychczasowych rywalizacji w tym sezonie „Rossoneri” przygotowywali się książkowo. Komplet wygranych w lidze, dziewięć punktów na koncie, siedem goli strzelonych i tylko jeden stracony. Prócz wyników, podopieczni Piolego imponują stylem gry. Z meczu na mecz wyglądają coraz lepiej. Przeciwko Lazio wrażenie robiło ich przygotowanie taktyczne i motoryczne, a także kontrola wydarzeń boiskowych. Wszystkie te elementy złożyły się na pewne zwycięstwo 2:0. Choć dzisiejszy przeciwnik mediolańczyków w ostatnich latach porządnie otrzaskał się w tego typu bojach, to wcale nie oznacza, że stoją oni na zupełnie straconej pozycji.
Liverpool. Bo to przecież o nim mowa. Może i wygrywał niedawno Ligę Mistrzów i Premier League, mając w swoim składzie takie gwiazdy jak Mohamed Salah, Sadio Mané czy Roberto Firmino, ale w bezpośrednim starciu takie rzeczy schodzą na dalszy plan. Szczególnie, że było to już odpowiednio dwa lata temu i rok temu. Każdy mecz to osobna opowieść, a sama CL też rządzi się swoimi prawami. Dlatego nikt nie jest bez szans i dlatego też Milan nie ma prawa się bać. Nawet bez Zlatana Ibrahimovicia.
Powrót do przeszłości
Opiekun drużyny z miasta Beatlesów, Jürgen Klopp, nie omieszkał w przedmeczowej rozmowie z dziennikarzami odnieść się do dwóch pamiętnych finałów LM z udziałem tych dwóch ekip. Finałowa potyczka ze Stambułu z 2005 roku i słynna pogoń „The Reds” ze stanu 0:3 do 3:3 przeszła do historii piłki nożnej. Dwa lata później zespół prowadzony przez Carlo Ancelottiego wziął ateński odwet i pokonał LFC 2:1.
Nikt nie może zakwestionować dziedzictwa 18-krotnych mistrzów Italii w rozgrywkach Ligi Mistrzów i Pucharu Europy. 7 triumfów (3 w LM i 4 w PE) to drugi najlepszy wynik wszech czasów. Więcej takowych ma tylko Real Madryt. Stadion „Rossonerich” oraz ich odwiecznego rywala zza miedzy, legendarne San Siro, czterokrotnie gościł finał tych zawodów. Już niebawem, dokładnie 28 września, mury tego obiektu przed meczem Milanu znów otuli jedyna w swoim rodzaju melodia hymnu Ligi Mistrzów, a marzenia zbudzą się ze snu.
Już od ponad roku mediolańskie „Diabły” kroczą właściwą ścieżką. Teraz muszą dać z siebie wszystko, żeby z niej nie zboczyć, bo dziś rozpoczynają swoją nową przygodę i wracają tam, gdzie ich miejsce. Na aleję gwiazd.