- Jestem Maradona. Strzelam gole i popełniam błędy. Zniosę wszystko, mam tak duże ramiona, że mogę walczyć z każdym. Trzy zdania, a mówią o nim wszystko. On rzeczywiście walczył z każdym. No, może prawie z każdym. Oszczędził tego chyba tylko Bogu, choć i tu można by polemizować. Był niespotykany, unikatowy i jedyny w swoim rodzaju. Drugiego takiego już nie będzie. Nigdy. Dziś mija rok od śmierci Diego Armando Maradony.
Życie jest krótkie. Za krótkie. Za krótkie na to, żeby je zmarnować. Życie jest też zbyt krótkie, żeby zrozumieć geniuszy. A tego geniusza, o którym piszę - szczególnie. Geniusza, który robił wszystko, żeby życia nie zmarnować i czerpać z niego pełnymi garściami, co często zwodziło go na manowce. Geniusza, którego żywot był zdecydowanie zbyt krótki, acz nad wyraz barwny. I wreszcie geniusza, którego w pełni chyba nikt nigdy nie zrozumiał i raczej już nikt tego nie dokona.
Ksiądz Jan Twardowski radził nam, byśmy śpieszyli się z wyznawaniem naszych uczuć, bo ludzie bardzo szybko odchodzą. Diego Maradona bardzo często po prostu na to nie pozwalał swoim zachowaniem, ale niezależnie od tego, w którym momencie i jak bardzo do siebie zniechęcał, każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu nadal go podziwiał i miał to magiczne poczucie obcowania z kimś wyjątkowym, namaszczonym. Bo ktoś taki rodzi się tylko raz.
Kochając Diego, nienawidząc Maradony
Żył jak chciał. Sam był panem swojego losu. Nie znosił sprzeciwu. Jeśli akceptowałeś jego przywary, byłeś jego sprzymierzeńcem. Jeśli natomiast próbowałeś mu przetłumaczyć, że coś robi źle, automatycznie stawałeś się jego wrogiem. Bo, jak mawiał wieloletni osobisty trener przygotowania fizycznego i przyjaciel „Pelusy” - Fernando Signorini, był Diego - skromny chłopak z Villa Fiorito obdarowany przez Boga nieprzeciętnym talentem. I był też Maradona - wielki gwiazdor pławiący się w uwielbieniu tłumów na najsłynniejszych futbolowych arenach świata.
Był pewny siebie, niemal buńczuczny. Ostatnie słowo zawsze musiało należeć do niego. Kogo uważał za najlepszego piłkarza wszech czasów? Oczywiście siebie. - Moja Mama uważa, że jestem najlepszy. Nauczono mnie, by zawsze wierzyć słowom matki - powiedział niegdyś Maradona. Dyskusje na temat tego, czy był najlepszy w dziejach, czy też nie, trwały, trwają i trwać będą. Nikt nigdy tego jednoznacznie nie rozstrzygnie. Jednakże dla Argentyńczyków, szczególnie tych starszych, był największym z wielkich i jako jedyny zawodnik w historii zasłużył na to, by nazywać go bogiem futbolu.
Ojczyzna tanga pokochała go za drugie w jej historii i ostatnie zdobyte przez jej reprezentantów mistrzostwo świata. W 1986 roku 26-letni wówczas Diego znajdował się w szczytowym momencie swojej kariery. Na mundialu w Meksyku strzelił 5 goli, w ćwierćfinale i półfinale pogrążył odpowiednio Anglię i Belgię, w pierwszym z tych meczów stwarzając mit „ręki Boga”, i poprowadził „Albicelestes” do końcowego triumfu.
Barcelonę zbawił dopiero Messi
W 1982 roku wyjechał do Hiszpanii. Barcelona nie spełniła jego oczekiwań, on nie spełnił oczekiwań Barcelony. Nie zapuścił tam korzeni. Miłośnicy Diego powiedzą, że to wszystko przez tego przeklętego Andoniego Goikotxeę, który brutalnym faulem w starciu „Blaugrany” z Athletikiem Bilbao z września 1983 roku niemal położył kres jego karierze. Katalońska przygoda Maradony zwieńczona została potworną jatką z finału Copa del Rey z 1984 roku, w której on sam zagrał pierwszoplanową rolę. Po tym zdarzeniu pewnym było, że jego czas na Camp Nou dobiegł końca.
Najwidoczniej oczarowanie miasta Antonio Gaudíego było pisane innemu filigranowemu Argentyńczykowi. Maradonę przygarnął Neapol. I tu warto byłoby się zastanowić, czy przygarnął to odpowiednie słowo, bo Neapol przyjął i ukochał go jak syna, a on odwdzięczył mu się najlepiej jak tylko umiał i oddał mu całego siebie. Dosłownie.
Diego i Neapol - małżeństwo (nie)idealne
Dwa mistrzostwa Włoch, jedyne w historii „Azzurrich”? Dzieło Maradony. Jedyny w historii klubu z Kampanii triumf w europejskich rozgrywkach? Dzieło Maradony. Argentyńczyk wyleczył neapolitańczyków i mieszkańców południa Italii z kompleksu niższości wobec ludności północy, a w kontekście piłkarskim - z kompleksu niższości Napoli wobec Juventusu.
Neapol pochłonął go całkowicie, bo o ile imprezować i otwierać się na tzw. „uroki życia” zaczął jeszcze w Barcelonie, o tyle apogeum nieprofesjonalnego dla zawodowego sportowca stylu prowadzenia się osiągnął już w Neapolu. Błyszczał w świetle stadionowych jupiterów, by potem upadać bardzo nisko w nocnych klubach czy dyskotekach. Dwoistość natury urodzonego w Lanús mistrza w pełnej krasie.
Tak czy siak - Diego wrósł w Neapol, a Neapol wrósł w Diego. Bez względu na ciemne strony jego życia. Upływ czasu nic w tym aspekcie nie zmienił. Pokazuje to wygląd miasta, w którym na każdym kroku możemy natknąć się na jego ślad, a najlepszym tego dowodem jest nadanie stadionowi San Paolo imienia Diego Armando Maradony raptem kilkanaście dni po jego śmierci. Stadionowi, pod którym już niebawem stanie również pomnik nieodżałowanego wirtuoza futbolu. Swoją drogą, władze miasta, wsłuchane w głos mieszkańców, odebrały patronat nad obiektem świętemu, by dać go właśnie Maradonie. Wymowne, prawda?
Życie pełne bólu
O swoich ułomnościach mówił publicznie: - Byłem, jestem i zawsze będę narkomanem. Gdy jesteś uzależniony, musisz z tym walczyć każdego dnia. Sprawiał wrażenie człowieka, który zdaje sobie z nich sprawę, ale było to tylko złudne wrażenie, bo przecież cały czas się w nich zatracał. Cierpiał z powodu skłonności do uzależnień. Wiedział o tym wszystkim, ale w gruncie rzeczy nigdy nie stanął do realnej walki ze swoimi słabościami. Śmierć zaglądała w jego oczy niejednokrotnie, ale za każdym razem ucieczka z jej szponów kończyła się dla niego sukcesem. Aż w końcu się nie udało.
Nelson Castro, argentyński dziennikarz, pisarz, ale co najważniejsze - lekarz i autor książki „Zdrowie Diego: Historia prawdziwa” wyznał, że w trakcie gromadzenia materiałów rozmawiał z jednym z lekarzy Maradony, który powiedział mu, że przy takim trybie życia inni, mniej odporni, ludzie już dawno pożegnaliby się z tym światem. Organizm Diego, mimo wyniszczenia i chorób, był w stanie wytrzymać wiele, ale niestety i tak pewnym było, że prędzej czy później odmówi posłuszeństwa.
On wciąż jest pośród nas
Być może ci, którzy mimo licznych wybryków Maradony wciąż go podziwiają, zwariowali i powinni sobie poszukać lepszych autorytetów (nie zapominajmy, że nie brakuje również i takich, którzy się do niego modlą). Ale on przez lata był i wciąż jest idolem milionów. Czy komukolwiek się to podoba, czy nie. Jego fanatycy i jednocześnie kibice Gimnasia y Esgrima La Plata planowali nawet wykraść jego serce, ale na szczęście im się to nie udało, choć Diego z przyczyn naukowych i tak został pochowany bez niego.
Jak twierdził sam „El Pibe de Oro”: - Bóg przyjdzie po nas wszystkich, gdy uzna, że przyszedł czas. Nie będziemy uparcie szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego Bóg równo rok temu postanowił zabrać go do siebie, bo to misja z góry skazana na porażkę. Cieszmy się z tego, że ten żywy fenomen był między nami i wielu z nas pomógł zrozumieć istotę, misję i przesłanie piłki nożnej. Pamiętajmy, że, będąc w naszych sercach i głowach, on żyje nadal. I będzie żył nadal.
Bo Diego jest wieczny.
Diego Armando Maradona 1960 - ∞
__________
Przeczytaj też: