Mogła być Częstochowa, jest Wenecja. Potwierdziły się zatem ostatnie doniesienia najlepiej zorientowanych włoskich dziennikarzy, na czele z Gianlucą Di Marzio, którzy od kilku dni informowali o rychłej realizacji takiej operacji. Romero uciekł ze szponów bezrobocia i wreszcie znalazł nowy klub, natomiast Venezia zyskała solidnego fachowca, którego zadaniem będzie wybronienie dla niej utrzymania.
W normalnych okolicznościach o kimś, kto spędził w Manchesterze United sześć lat, napisalibyśmy, że odeszła niezwykle zasłużona dla tego klubu postać. Inaczej sprawa wygląda w przypadku Sergio Romero. Argentyńczyk przez cały ten czas pełnił rolę jedynie zmiennika Davida de Gei, a na dłużej wskakiwał do bramki tylko w wyjątkowych sytuacjach. Nie oznacza to rzecz jasna, że nie był ważnym ogniwem i jednym z elementów słynnego „team spirit”. Aczkolwiek fakt, że 20-krotni mistrzowie Anglii nie byli zainteresowani przedłużeniem kontraktu ze swoim drugim golkiperem i 1 lipca spakowali mu walizki, jest nader sugestywny.
Mało w lidze, dużo w Europie
Zaryzykuję stwierdzenie, że kibice „Czerwonych Diabłów” będą żywić do Romero pewien sentyment. Przez te wszystkie lata przecież można było się do tego człowieka przywiązać. Chociaż nie było ku temu zbyt wielu okazji. Ba, przez sześć lat 34-latek rozegrał raptem 7 meczów w Premier League, co przełożyło się na dokładnie 630 minut.
Z drugiej strony, stał się swego rodzaju ekspertem od europejskich pucharów, a konkretnie od Ligi Europy, bo gdy Manchester brał udział w tych rozgrywkach, to praktycznie zawsze między słupkami pojawiał się właśnie Sergio. W kampanii 2016/17, zakończonej triumfem ekipy prowadzonej wówczas przez José Mourinho w LE, argentyński bramkarz wystąpił w 12 z 15 możliwych do zanotowania w Europie spotkań w pełnym wymiarze czasowym. W finale z Ajaxem Amsterdam strzegł bramki MU od pierwszej do ostatniej minuty i zachował w nim czyste konto.
Najpierw Holandia, potem Italia
Na Stary Kontynent Romero zawitał w 2007 roku, kiedy to przeniósł się z argentyńskiego Racingu do AZ Alkmaar. W Holandii spędził cztery lata, wygrał mistrzostwo i krajowy superpuchar. Co więcej, AZ do tej pory pozostaje zespołem, w barwach którego zaliczył najwięcej występów w karierze - dokładnie 112. I właśnie w tym momencie, w 2011 roku, rozpoczął się dla niego etap, który z naszej perspektywy, sympatyków calcio, jest najbardziej frapujący.
Mierzący 192 centymetry wzrostu bramkarz zasilił wtedy szeregi Sampdorii. Serie A nie jest mu w związku z tym obca. Ma w niej na koncie 42 potyczki, w których wpuścił 51 goli i 11-krotnie zagrał na zero z tyłu. W genueńskiej drużynie spędził trzy sezony, zagrał w 74 meczach we wszystkich rozgrywkach, a przecież jeszcze w międzyczasie, w sezonie 2013/14, był wypożyczony do Monaco. Na tym powiązania z Italią urodzonego w Bernardo de Irigoyen gracza się nie kończą, bo prócz argentyńskiego posiada on również włoskie obywatelstwo.
Najlepszy bramkarz w historii Argentyny?
Romero jest bramkarzem pewnym, zdolnym do spektakularnych parad i dającym poczucie spokoju stacjonującym przed nim defensorom. Poza kunsztem wyróżnia się również potężnym doświadczeniem. Zwłaszcza tym międzynarodowym. Sergio aż 96 razy miał zaszczyt przywdziewać trykot „Albicelestes”, co czyni go golkiperem z największą liczbą występów w historii reprezentacji Argentyny.
Debiutował w niej w 2009 roku w wieku 22 lat, jeszcze pod batutą Diego Maradony, a po raz ostatni w narodowych barwach zagrał w 2018 roku w towarzyskim spotkaniu z Brazylią. W 2014 roku otarł się o zdobycie tytułu mistrza świata, był podstawowym zawodnikiem ekipy Alejandro Sabelli, ale wraz z kolegami z kadry w wielkim finale światowego czempionatu musiał uznać wyższość Niemiec.
Częstochowa była blisko
Kiedy na początku wakacji przygoda doświadczonego portero z Old Trafford dobiegła końca, chętnych na jego usługi nie brakowało. Plotkowało się nawet o Chelsea, choć tam Sergio z pewnością znów byłby tylko rezerwowym. Wymieniane były też Spezia, Granada czy Everton, ale największe zdziwienie mogła wywołać obecność w tym gronie drużyny wicemistrza Polski - Rakowa Częstochowa. Ten smaczek ujrzał światło dzienne za sprawą rozmowy Pawła Tomczyka, byłego już dyrektora sportowego „Czerwono-Niebieskich”, z portalem „Weszło”.
Pierwsze kontakty zainicjował polski klub. Romero kręcił nosem i żądał dużych pieniędzy. Później jednak sam zgłosił akces do gry w częstochowskiej drużynie, z tym, że było już za późno ze względu na fantastyczną formę Vladana Kovačevicia (swoją drogą - obecnie będącego jedynie zmiennikiem młodego Kacpra Trelowskiego w zespole Marka Papszuna).
Gondolą na ratunek
Życie pokazało, że Częstochowę i Wenecję dzieli rzut beretem i wczoraj oficjalnie dowiedzieliśmy się, że Sergio parafował z jednym z tegorocznych beniaminków Serie A roczny kontrakt z opcją przedłużenia go o kolejny rok. Venezia po siedmiu kolejkach bieżącego sezonu ligowego plasuje się na siedemnastym, czyli ostatnim bezpiecznym miejscu, z dorobkiem 5 punktów. Przez wielu ekspertów i obserwatorów była i wciąż jest typowana jako poważny kandydat do spadku. Wzmocnienie obsady bramki może okazać się zbawienne w drodze do pozostania w elicie. Do tego trzeba będzie oczywiście dołożyć wiele innych aspektów, ale - jak wiadomo - harmonię drużyny buduje się od dobrej organizacji w tyłach.
Romero nie powinien mieć większych problemów ze wskoczeniem do podstawowego składu „Arancioneroverdich”. Trudno sobie zresztą wyobrazić, by Paolo Zanetti nie zaczął korzystać z Argentyńczyka od samego początku i by jego pierwszym wyborem nadal był Niki Mäenpää. Sprowadzenie takiego zawodnika na Stadio Pierluigi Penzo jest dużym wydarzeniem dla lokalnych fanów, czemu zapewne dadzą oni wyraz podczas debiutu 34-latka. A pierwszą okazję do zaprezentowania się przed wenecką publicznością były piłkarz Sampy będzie miał w poniedziałek, 18 października, w starciu z Fiorentiną.
Jeden z przydomków Venezii to „I Leoni Alati”, czyli „Skrzydlate Lwy”. Jeżeli Romero pragnie wymiernie przyczynić się do utrzymania swojego nowego klubu w Serie A, będzie musiał się takim skrzydlatym lwem między słupkami stać. To skomplikowana misja, ale jednocześnie wcale nie niewykonalna. Prawda, Sergio?