Silvio i Arrigo. Arrigo i Silvio. Przewrót we włoskiej piłce nożnej, który rozpoczął się pod koniec lat 80. ubiegłego wieku nosi ich imiona i nazwiska. Czym bez nich byłoby dziś calcio? Medialny magnat i trenerski rewolucjonista. Dlaczego Milan stał się dzięki nim kolosem? Dlaczego dzisiejsi 40, 50-latkowie wciąż kochają czerwono-czarne barwy i pozostają im wierni? To opowieść, której nie wypada nie znać. Il Grande Milan - historia prawdziwa.
W ostatniej dekadzie, pomijając walory estetyczne, we włoskim futbolu rządził Juventus. Rządził, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że właśnie w tym roku nastąpi kres tego panowania. Ale dziewięć mistrzostw z rzędu mówi samo przez siebie. Jednakże to nie "Bianconeri" wiedli prym na Półwyspie Apenińskim na przełomie lat 80. i 90. Nie robił tego także Inter Mediolan, który swoją złotą erę przeżywał, dawniej, pod wodzą Helenio Herrery, dużo bardziej współcześnie - za kadencji José Mourinho, a teraz odradza się pod batutą Antonio Conte. Mocne było wówczas Napoli, ale to również nie zespół spod Wezuwiusza rozkochiwał w sobie kibiców na całym świecie. Nie była to także Roma ani Lazio. Duszami i umysłami fanów władał w tamtym czasie piękny i urzekający AC Milan.
Mediolańczycy (oczywiście ci wspierający Milan) do dziś są wdzięczni pewnemu włoskiemu, potwornie bogatemu przedsiębiorcy za to, że gdy w oczy ich ukochanego klubu realnie zajrzało widmo bankructwa, to pojawił się właśnie on. Niczym mesjasz. Ów mesjasz wydatnie przyczynił się do odzyskania przez "Rossonerich" dawnego blasku. Dopomógł mu w tym trener znikąd, wyjęty przez niego niczym królik z kapelusza. Ci dwaj Panowie stali się głównymi architektami drużyny, którą z rozrzewnieniem wspominamy po dziś dzień.
Silvio
Spokojnie można zaryzykować stwierdzenie, że Berlusconi zmienił bieg historii futbolu. Gdyby nie on, nie byłoby tej wspaniałej piłkarskiej potęgi. Gdyby nie on, być może nie byłoby wielu biznesmenów inwestujących bajońskie sumy w kluby piłkarskie. To właśnie on przetarł im szlaki. Robił swoje, mimo krytyki niemal całego środowiska. W 1986 roku wziął na swoje barki Milan uwikłany w tarapaty finansowe i wciąż pokutujący za udział w słynnej aferze "Totonero", związanej z ustawianiem meczów. Kara, jaka spotkała mediolańczyków za ten błąd była niezwykle dotkliwa. Zostali po raz pierwszy w swojej bogatej i chwalebnej historii zdegradowani do Serie B. Pocieszeniem, choć na pewno marnym, mogło być w owej niedoli towarzystwo rzymskiego Lazio. Miało to miejsce w roku 1980.
Dwa lata później znowu polecieli w dół, ledwie sezon po powrocie do najwyższej klasy rozgrywkowej. Od 1983 roku "Rossoneri" już nieprzerwanie występują w Serie A. Powrót do elity nastąpił, owszem. Ale powrót na szczyt to już zupełnie inny kawałek chleba. Grazie a Dio, trafił się ktoś, kto wiary w tak znamienitą piłkarską spuściznę nie stracił. Ktoś, kto miał chęci i przede wszystkim duże pieniądze. Czy Berlusconi bardzo ryzykował takim ruchem? Może i tak, ale on wymazał ze swojego słownika frazę "porażka". Obejmował stery Milanu z kursem z góry nastawionym na sukces. Nie brał pod uwagę innego scenariusza. Z takim zapałem i przekonaniem, to po prostu musiało się udać. Szczególnie jeśli w tamtym momencie na koncie włoskiego milionera (a może nawet miliardera?) było tyle zer, że nawet on sam miał problem, żeby się ich doliczyć. Berlusconi doskonale wiedział, czego chce. Dla niego nie było półśrodków. Przychodził do "Diavolich" z łatką medialnego krezusa, by wkrótce stać się także krezusem piłkarskim. Nie bał się wdrażać swoich innowacyjnych pomysłów w życie. Tak jak tego z 1987 roku 0 zatrudnieniu zupełnie anonimowego dla szerszej publiczności trenera.
Arrigo
W kampanii 1986/87 Milan został wyeliminowany z Pucharu Włoch przez drugoligową Parmę. Na ławce trenerskiej parmeńczyków zasiadał w owym czasie niejaki Arrigo Sacchi. Gra jego zespołu zrobiła na sterniku Milanu tak uderzające wrażenie, że ten postanowił powierzyć losy swojego zespołu właśnie w jego ręce. Ot, taki sobie kaprys bogatego właściciela. Czas pokazał, iż był to kaprys niewiarygodnie wręcz opłacalny. Między Berlusconim a Sacchim coś zaskoczyło, coś zagrało. Odnaleźli siebie nawzajem. Pochodzili z dwóch różnych światów, a jednak okazało się, że pasują do siebie jak dwa brakujące elementy skomplikowanej układanki. Obaj potrafiły jednak uderzyć pięścią w stół i załatwiać swoje sprawy w stanowczy sposób, co wielokrotnie wychodziło klubowi na plus.
Berlusconi - wizjoner z głową pełną pomysłów i nietuzinkowym spojrzeniem na futbol. Sacchi - pewny siebie, bezkompromisowy innowator, chcący swoją filozofią zaskoczyć i wprawić w podziw cały piłkarski świat. Kiedy zaczynał pracę w mediolańskim zespole miał 41 lat. Natomiast swój romans z trenerką rozpoczął już w wieku 26 lat. Dlaczego tak wcześnie? Nigdy nie uprawiał zawodowo futbolu, grał tylko na poziomie amatorskim i był po prostu przeciętnym zawodnikiem. Co ciekawe, parał się również sprzedażą obuwia. W związku z tym postanowił spróbować swoich sił z drugiej strony boiska. Jego przeszłość wielokrotnie poddawano w wątpliwość i zarzucano mu brak doświadczenia wyniesionego z murawy. Pewnego razu Sacchi, zmęczony już ciągłymi pytaniami dziennikarzy o jedno i to samo, na enty tego typu tekst, odpowiedział: - Nie sądziłem, że by zostać dżokejem, musisz najpierw być koniem. Cytat ten przeszedł do historii. Ponadto idealnie oddaje podejście menedżera do tej kwestii.
Rewolucja matką sukcesu
Sacchi postanowił nie marnować czasu. Zakasał rękawy i poważnie wziął się do roboty. Należy nadmienić, że wraz z nim na San Siro zawitali Marco van Basten oraz Ruud Gullit. Ale o tym później. 41-letni Włoch zaniechał i odrzucił praktycznie na samym początku coś, co dla wszystkich Włochów kochających calcio było wręcz świętością, czyli słynne "catenaccio", które w dosłownym tłumaczeniu oznacza "rygiel". A w tym mniej dosłownym to system taktyczny skupiający się niemal w 100% na defensywie, faulach taktycznych oraz kontratakach. Wymyślony przez austriackiego szkoleniowca Karla Rappana, Włochom znany dzięki Nereo Rocco, a rozsławiony w ich kraju przez wspomnianego już we wstępie, mitycznego Helenio Herrerę i jego Inter. Samo to już jakoś się gryzie. Taktyka, która sprawdziła się u największego rywala miała pomóc Milanowi? Nie, nie, nie. To nie mogło się udać. Tym bardziej, że wielki Arrigo był zwolennikiem futbolu totalnego. Czyli, w skrócie, zawsze i wszędzie, niezależnie od okoliczności, mamy grać atrakcyjną piłkę i wygrywać wysoko. Taka trochę piłkarska utopia. Ale żeby to się udało i miało ręce i nogi, to należało zmodernizować dotychczasowe nawyki.
I zmodernizowano. Najważniejszą i największą nowością dla samych piłkarzy było wprowadzenie morderczych treningów. Jeśli całe to działanie miało w przyszłości zaprocentować, to po prostu nie było innego wyjścia. Legendą obrosła "klatka" zbudowana w ośrodku treningowym Milanu, Milanello, na polecenie Sacchiego. "Klatka", czyli takie mini-boisko. I może nie byłoby w nim wcale nic takiego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jest (bo istnieje do dzisiaj) otoczone 2,5 metrowym murem. Jednak chyba najbardziej rzuca się w oczy bocianie gniazdo przy jednej ze ścian muru. Włoch zasiadał w nim z megafonem i obserwował poczynania swoich podopiecznych. Ci w szaleńczym, nieludzkim tempie przez określony czas biegali za piłką i wysłuchiwali poleceń, albo może raczej rozkazów, swojego szefa. Oczywiście najczęściej słyszaną przez nich komendą było "Più veloce!", czyli "Szybciej!". Sacchi nie wiedział, co to litość.
Professore z twardą ręką
Wspominałem, że Berlusconi nie znał półśrodków, prawda? I dla proroka z Fusignano one również nie istniały. Wcale nie bał się, że jego metody zostaną negatywnie odebrane przez jego graczy. Zapewne nie raz i nie dwa widział w ich oczach po kolejnej bestialskiej sesji treningowej, że, gdyby tylko mogli, to najchętniej rozszarpaliby go na strzępy. Ale on zwyczajnie nic sobie z tego nie robił. Wiedział, że roztacza wokół siebie aurę, której głównymi elementami składowymi są olbrzymia charyzma i kolosalna estyma. Dodatkowo był świadomy pełnego poparcia u swojego pryncypała. Można by rzec, że był wówczas uosobieniem powiedzenia, że niemożliwe nie istnieje. Wymagał żelaznej dyscypliny. Musiało być tak, jak on chciał. Nie inaczej. Nie uznawał także w żadnym wypadku tzw. "świętych krów". Kiedy podpadł mu van Basten czy Gullit, nie miał oporów przed posadzeniem ich na ławce. Cóż, tak silny charakter w roli menedżera i wielkie osobowości z nad wyraz wybujałym ego w szatni, musiały generować kłótnie czy konflikty. Ale nie o tym mieliśmy tutaj deliberować. To w końcu opowieść o zrodzonym w bólach, trudach i pogardzie ze strony rywali, ale jednak sukcesie.
Milanu belle époque
To teraz trochę o tym sukcesie. Tamten Milan był zjawiskiem. Fenomenem, niczym późniejszy indywidualny fenomen Ronaldo Luísa Nazário de Limy. Chociaż akurat porównywanie jakiejś indywidualności, nawet tak genialnej i nieokiełznanej jak Brazylijczyk, do ekipy Sacchiego jest co najmniej nie na miejscu. Wszak łebski Arrigo nienawidzi tego typu spojrzenia na futbol. Dla niego liczyła się wyłącznie grupa. To ona miała miejsce nadrzędne i naznaczona była priorytetem. Być może właśnie dzięki temu zbudował drużynę urodzonych zwycięzców, w której każdy zawodnik harował jak za trzech. W tym zespole występowali Galli, Baresi, Maldini, Ancelotti, Donadoni, Gullit, Rijkaard, van Basten czy Massaro. To bez wątpienia nazwiska, którymi można by obdarować nawet kilka klubów. Tymczasem każde z tych wyżej wypisanych biegało po boisku właśnie w czerwono-czarnym trykocie. To był istny gwiazdozbiór. Mimo to, każda z tych gwiazd dobrze znała swoje miejsce w pieczołowicie układanej przez Sacchiego konstelacji. Takie nastawienie poprowadziło "Rossonerich" do pierwszego od dziewięciu lat scudetto, zdobytego już w premierowym sezonie pracy urodzonego w Fusignano trenera.
W kolejnych rozgrywkach przyszedł trzeci w historii klubu triumf w Pucharze Europy. Osiągnięty w nie byle jakim stylu, bowiem po pamiętnym półfinałowym dwumeczu z Realem Madryt. Na Santiago Bernabéu padł wynik 1:1, ale prawdziwe fajerwerki Włosi odpalili w rewanżu w Mediolanie, gdzie rozgromili "Los Blancos" aż 5:0. W finale też dali czadu - golkiper Steauy Bukareszt, Silviu Lung, wyciągał futbolówkę z siatki aż cztery razy (dwiema doppiettami podzielili się Gullit i van Basten), podczas gdy jego odpowiednik - Giovanni Galli, nie był do tego zmuszony nawet raz. W rok później Milanowi udało się obronić tytuł najlepszego klubu w Europie. Tym razem w pokonanym polu Holendrzy i spółka pozostawili Benfikę, wygrywając w finałowym starciu 1:0 po golu Franka Rijkaarda. O geniuszu Sacchiego niech zaświadczy fakt, iż następnym menedżerem, któremu udało się przynajmniej dwa razy z rzędu sięgnąć po uszaty puchar był Zinédine Zidane, dopiero w 2018 roku.
Dziedzictwo proroka
Całościowy dorobek Arrigo Sacchiego na San Siro prezentuje się naprawdę imponująco. Mistrzostwo Włoch, Superpuchar Włoch, dwa Puchary Europy, dwa Superpuchary Europy oraz dwa Puchary Interkontynentalne. Respekt. Zbudował solidny gang, który przez dobre dwa lata trząsł całą Europą. Niewątpliwie położył podwaliny pod drużynę, którą w schedzie po nim przejął Fabio Capello i kontynuując jego dzieło, poprowadził "Rossonerich" do bodaj największego, a na pewno najefektowniejszego pucharowego zwycięstwa - 4:0 nad Barceloną w 1994 roku w finale Atenach. Ostetecznie Sacchi pożegnał się z Milanem w 1991 roku, zostając selekcjonerem reprezentacji Włoch. Na mundialu w USA w 1994 roku wywalczył z nią srebrny medal. Lepsza w ostatecznym pojedynku okazała się Brazylia, a cała Italia utonęła we łzach razem z Roberto Baggio, który przestrzelił decydujący rzut karny posyłając piłkę nad bramką.
Pomimo jego późniejszego epizodu w Atlético Madryt, powrotu do Parmy bądź piastowania funkcji dyrektora sportowego w Realu Madryt, na zawsze pozostał człowiekiem kojarzonym z Milanem. Innowator, który został zwycięzcą. Futbolowy wynalazca, którego przełomowe odkrycie wykreowało w tamtych czasach diabelsko perfekcyjną maszynę. Dał Milanowi i Berlusconiemu to, czego od niego oczekiwali - chwałę i tytuły. Wyniósł go na piłkarski Olimp. Takich ludzi się nie zapomina. Tacy ludzie są nieśmiertelni. Berlusconi i Sacchi. Sacchi i Berlusconi, czyli dwaj tacy, co uczynili Milan wielkim.
Tak mityczna i pamiętna ekipa jak Milan z przełomu lat 80. i 90. XX wieku zasługuje na pełne zagłębienie się w meandry jej losów. Nie znajdziecie ku temu lepszego źródła od książki "AC Milan. Nieśmiertelni. Historia legendarnej drużyny" autorstwa samego mistrza Arrigo Sacchiego oraz Luigiego Garlando, włoskiego pisarza i dziennikarza "La Gazzetta dello Sport". Wspólnie z naszymi partnerami - Wydawnictwem SQN i księgarnią LaBotiga - gorąco zapraszamy do zakupu tej pozycji. Możecie ją zamówić TUTAJ: https://www.labotiga.pl/113-liga-wloska?utm_source=youtube&utm_medium=calciomerito&utm_campaign=calciomerito.