Diego Armando Maradona nie żyje. Sami nie wierzymy, że piszemy te słowa, ale z zawodowego obowiązku jesteśmy zmuszeni to zrobić, gdyż powyższa fraza jest punktem wyjścia do dalszego wywodu. Nie ma już pośród nas piłkarskiego artysty, który kolorował futbol, rozkochał w sobie cały Neapol, a kolejnymi skandalami obyczajowymi rozgrzewał do czerwoności wszystkie szerokości geograficzne kuli ziemskiej. I nagle w sercu zapanowała, niespotykana nigdy dotąd, pustka. Bo przecież to nie może być prawda. Bo miałeś być nieśmiertelny, Diego. Tymczasem znów nas opuściłeś i poszedłeś w bliżej znane tylko samemu sobie miejsce, jak to miałeś w zwyczaju robić. Tym razem już na zawsze.
Jesteśmy pokoleniem, któremu Diego Maradony niestety nigdy nie było dane oglądać w akcji na żywo. Niemiłosiernie tego żałujemy. Odrabialiśmy tę stratę, podziwiając jego spektakularne boiskowe wyczyny na YouTube oraz zagłębiając się w jego historię. Możemy więc, przypominając sobie, jak widząc powyższe mecze, zbieraliśmy szczęki z podłogi, wyobrazić sobie, co przeżywali kibice oglądający takie futbolowe arcydzieła na własne oczy w czasie rzeczywistym lub ewentualnie zaczerpnąć informacji z zasobów ich pamięci.
Znamienne słowa, już po podaniu do wiadomości publicznej informacji o śmierci Maradony, wypowiedział na antenie jednej ze stacji informacyjnych dziennikarz sportowy i były senator Andrzej Person: - Biedni Ci, którzy mają teraz mniej niż 40 lat i go nie pamiętają. Na nasze nieszczęście znajdujemy się w tym gronie. Ale nie przeszkodziło to nam w zauroczeniu się Diego i obdarzeniu go uczuciem wyjątkowym, może nawet w całej swojej istocie fatalnym. Przecież narkoman i alkoholik nie powinien być wzorcem dla młodych ludzi. A jednak. To, co pokazywał przez lata swojej kariery na murawie sprawiało, że byliśmy w stanie wybaczyć mu każdy kolejny wybryk i jakoś go z niego wytłumaczyć. Wszak „Bóg” nie grzeszy, nie schodzi na manowce i nie popełnia błędów, prawda?
Maradona był, jest i będzie postacią niejednoznaczną. Taką, względem której trudno wypracować sobie skonkretyzowaną opinię. Z jednej strony wciąganie kokainy w toalecie na oczach córki, z drugiej fenomenalne rajdy przez pół boiska kończone wbiciem futbolówki do siatki. Z jednej strony pokazywanie w szaleńczym amoku środkowego palca na trybunie podczas meczu Argentyny z Nigerią na mundialu w Rosji, z drugiej gole takie, jak ten strzelony z rzutu wolnego w meczu towarzyskim przeciwko reprezentacji Polski w 1980 roku.
Z jego twarzy dało się zawsze wyczytać barbarzyńską wręcz pewność siebie i uwielbienie dla własnych umiejętności. Jak chociażby wtedy, gdy przed mundialem w 1986 roku na pytanie, czy to będzie mundial Maradony, odpowiedział: - Oby, bo jeśli to ma być mundial Maradony, to będzie to mundial Argentyny. Otoczka, jaką wykreował wokół siebie on sam oraz media, w pewnym sensie dawała mu poczucie bezkarności. Dobitnie udowodnił to w ćwierćfinałowym starciu z Anglią na mistrzostwach świata w 1986 roku.
To właśnie wtedy, dokładnie 22 czerwca 1986 roku, po uderzeniu piłki lewą pięścią nad wychodzącym z bramki Peterem Shiltonem zdobył bodaj najbardziej kontrowersyjną bramkę w historii futbolu. Jego drugie trafienie w tamtym spotkaniu z racji na swoją urodę również zasługuje na uwagę - w końcu przedryblował aż ośmiu angielskich zawodników. Jeden z Anglików nie dowierzał, że na tym klepisku na Estadio Azteca Diego zrobił taki rajd.
Byli i tacy, którzy twierdzili, że to jedyny piłkarz, do którego piłka potrafiła mówić. - To, co Zidane potrafił zrobić z piłką, Maradona potrafił zrobić z pomarańczą - powiedział niegdyś Michel Platini. Diego był po prostu tym, kim chcieli być wszyscy chłopcy urodzeni w późnych latach 70. i wczesnych 80. Był dla nich tym, kim dla wielu szkrabów obecnie jest Leo Messi oraz Cristiano Ronaldo.
Wracając do pierwszego gola z Anglią - to o nim dyskutuje się po dziś dzień. Zupełnie jakby nie dotyczył go żaden szeroko pojęty proces przedawnienia. Być może jest też tak dlatego, że miał on podłoże polityczne. Chodziło mianowicie o wojnę o Falklandy-Malwiny z 1982 roku. - Jeśli była jakaś ręka, to na pewno ręka Boga - skwitował po wszystkim Argentyńczyk. Pozytywnych emocji w opinii publicznej to w żaden sposób nie wzbudziło, ale co go to niby miało obchodzić? Maradona osiągnął dzięki temu swój cel - zdobył Puchar Świata.
Jako mały chłopiec przyznał z rozbrajającą szczerością, że ma dwa marzenia - chce grać w piłkę i wygrać mistrzostwo świata. I wygrał. Został bohaterem narodowym Argentyny. - Maradona zgrzeszył dla nas, ale jest tylu śmiałków, którzy nawet nie kiwną palcem - skomentował ten „wyczyn” pewien ksiądz z ojczyzny tanga. Argentyński komentator krzyczał po bramce na 1:0 przeciwko „Synom Albionu”:
- Maradona! Tyle wystarczyło, abym zapłakał, wybacz mi! Z jakiej planety Ty przybyłeś? Dziękuję Ci Boże za piłkę nożną, za Maradonę i za te łzy. Diego zapoczątkował niewiarygodny kult swojej osoby. Aha, no i najważniejsze - pozwolił uwierzyć swoim „wyznawcom”, że Stwórca naprawdę wykreował go na swoje podobieństwo i nie poskąpił mu tej mitycznej boskości, którą się tak chełpił.
Neapol w życiu Maradony jest zarówno symbolem jego odrodzenia po licznych kontuzjach i niezbyt udanym pobycie w Barcelonie, gdzie doświadczył także wielu przykrości z powodu swojego południowoamerykańskiego pochodzenia, jak i upadku moralno-obyczajowego. Stał się synem i swego rodzaju niewolnikiem tego pięknego miasta. Przechodził do Napoli, które mając na koniec rozgrywek 1983/84 dwa punkty mniej, zaczynałoby sezon 1984/85 w Serie B. Lata 1984-1991, czyli okres jego występów w Napoli, to najintensywniejszy czas w jego życiu.
To właśnie w stolicy Kampanii „El Diez” wdrapał się na piedestał światowego futbolu, ugruntowując swoją pozycję już na zawsze i obudowując swoją legendę kolejnymi mitami. I chociaż pierwszy raz kokainy spróbował w jednym z klubów nocnych w Barcelonie (w trakcie dochodzenia do siebie po kontuzji spowodowanej brutalnym atakiem obrońcy Athletiku Bilbao - Andoniego Goikoatxei), to jednak właśnie w Neapolu na dobre posmakował życiowych „uciech”, którym oddawał się bezgranicznie pomiędzy kolejnymi meczami.
Mimo tego, to on, w sezonie 1986/87, dał „Azzurrim” pierwsze w historii klubu scudetto. Drugie i jak do tej pory ostatnie (w kampanii 1989/90) również zostało zdobyte przy jego niebagatelnym wkładzie. Uciemiężeni i biedni neapolitańczycy nareszcie mogli świętować pokonanie bogatej i uprzywilejowanej północy Italii. Dał im to „Bóg”. Ich własny „Bóg”. Diego został przez nich postawiony na równi z Jezusem Chrystusem i Matką Bożą. Według obliczeń „France Football”, przez 7 lat jego pobytu w Neapolu zdjęcie z nim zrobiło sobie 80% ludności miasta.
90-krotny reprezentant „Albicelestes” ze 115 bramkami na koncie przez długie lata pozostawał najlepszym strzelcem w dziejach klubu ze Stadio San Paolo. Jego rekord został pobity dopiero przez Marka Hamšíka i Driesa Mertensa. A pomyśleć, że gdyby nie słynny Corrado Ferlaino, ówczesny prezydent Napoli, Maradona mógł wylądować w Juventusie. W 1984 „Bianconeri” również wykazywali zainteresowanie argentyńskim crackiem. Taki ruch zapewne zupełnie odmieniłby bieg historii. Tak się jednak nie stało. Głównie dzięki staraniom Ferlaino.
Pierwszym włoskim dziennikarzem, który rozmawiał z Maradoną był Alberto Cerrutti: - To było w lutym 1983 roku. Moim przyjacielem był Daniel Passarella. Zapytałem go o numer telefonu do Diego, który określał Daniela jako swojego ojca. Zapytałem Maradonę – w jakim zespole w Italii chciałbyś grać? On bez zająknięcia odpowiedział: w Napoli, bo w 1978 Gianni Di Marzio był bliski ściągnięcia mnie właśnie tam.
Cerrutti kontynuuje: - 30 czerwca 1984 wysłali mnie do Neapolu, aby zrobić materiał. O 19:30 zadzwonił do mnie argentyński prokurator obecny w Barcelonie – musiałem zmienić całą gazetę. Wkrótce potem, agent zadzwonił i powiedział mi: „Dokonało się, to się dokonało – pisz, Maradona idzie do Napoli”. Zjadłem wtedy kolację samotnie w Hotelu Royal i powiedziałem do kelnera o tej informacji. Kelner oszalał! Następnego dnia – mimo, że nie było jeszcze tej informacji w gazecie – ludzie już wiedzieli. Ktoś puścił parę z ust. Ludzie w samochodach na ulicy trąbili i krzyczeli z radości.
Jego przybycie do Neapolu stanowiło zatem swoisty zapalnik do wybuchu gigantycznej euforii w całym mieście. Ludzie oszaleli. Jedni, jak wspominał Cerrutti, wyjechali na miasto samochodami, inni po prostu spontanicznie wyszli ze swoich domów, by świętować to wiekopomne wydarzenie. Padających sobie w ramiona i skandujących imię swojego nowego idola można było dostrzec wszędzie. Gromkie „Dieeego! Dieeego!” niosło się po dosłownie każdej ulicy. Jak się okazało - była to ledwie zapowiedź tego, jak Diego Armando miał wkrótce zawładnąć umysłami neapolitańskich tifosich.
Wystarczy obejrzeć kilka obrazków czy nagrań z jego prezentacji na San Paolo, by pojąć, jak kolosalne znaczenie miała ta wiadomość dla całego miasta. Bilet na prezentację kosztował 1000 lirów. Dla neapolitańczyków nie było to przeszkodą. Wejściówki rozeszły się bez najmniejszego problemu. Dzięki temu 5 lipca 1984 roku w majestatycznym domu Napoli zgromadziło się 75 tysięcy widzów spragnionych widoku argentyńskiego geniusza. Nie był to jednak pierwszy raz, gdy Diego wszedł na płytę włoskiego stadionu - 8 września 1981 roku zagrał towarzysko z Milanem. Boca Juniors przy 30 tysiącach widzów wygrało 2:1, a Maradona strzelił gola z wolnego.
Coś, co nie jest dziwne, to fakt, że z największego transferu w historii futbolu na tamte czasy, zrobionego przez jedenastą drużynę Serie A, wysnuto pewne podejrzenia - bo jak to możliwe? Czy Camorra maczała w tym palce? Show zaczęło się już na konferencji prasowej - Corrado Ferlaino wyprosił z niej dziennikarza (który zadał pierwsze pytanie) ciekawego, czy sam Diego wie o wpływie mafii na piłkę nożną. Jak na ironię losu - Maradona tego samego dnia w Neapolu spotkał się z samym jej szefem - Carmine Giuliano.
Jak mawiano: „Gdy zaufasz Camorrze, stajesz się jej własnością”. Diego w 2017 roku, przyznał: - Ja ich nigdy o nic nie prosiłem, oni po prostu dali mi poczucie bezpieczeństwa – gwarantowali, że moim córkom nic się nie stanie. Poważne problemy zaczęły się w 1989 roku - okradziono Banco de Napoli. Tam piłkarz trzymał złotą piłkę za MŚ 1986 oraz wiele luksusowych zegarków. Nigdy ich już ich nie znalazł. Przez znajomość z Giuliano, uzależnił się od kokainy. Owe uzależnienie stawało się z biegiem czasu coraz większe. Właśnie to – narkotyki, zabiło tego Diego, który był znany jako normalny człowiek z Villa Fiorito. Jego życie stało się rutyną - prostytutki, narkotyki, piłka nożna, luksusowe posiłki. I tak w kółko.
Paradoks przyjaźni Maradona-Camorra/Giuliano polegał na tym, że ludzie mafii nie chcieli być przez wszystkich obserwowani - czuli na plecach oddech zarówno agentów, jak i policji, gdy piłkarz był na cenzurowanym. Wyszli z założenia - zostawmy go samego, niech jego opinia tonie - dajmy sobie z tym spokój.
Po wygranym Pucharze UEFA, Diego chciał w 1989 roku odejść do Olympique'u Marsylia. Dogadał się z marsylczykami, ale prezydent Ferlaino zablokował umowę. Boski Diego zresztą wspomniał o tym w swoim niedawnym, jak się okazało, ostatnim wywiadzie. Na łamach „France Football” przytoczył pewne fakty dotyczące tamtej sytuacji: - Ferlaino powiedział mi, że jeśli wygram europejski puchar, to będę mógł odejść. W 1989 roku zgłosiła się po mnie Marsylia, a my wygraliśmy Puchar UEFA ze Stuttgartem. Zaoferowali podwojenie moich zarobków i spotkałem się z ich właścicielem w Mediolanie, był także trener Hidalgo. Gdy wróciłem po spotkaniu do Neapolu, powiedziałem do Ferlaino: „Dzięki za wszystko, odchodzę”. On udał głupka, tak jakby nie zrozumiał ani jednego słowa i odwrócił się w drugą stronę, koniec historii.
Maradona po wygraniu w Europie został w Argentynie. Wtedy miał już problemy z narkotykami. Alberto Cerrutti poleciał do Kolumbii, aby zrobić raport o Nacional Medellin, które miało grać z Milanem w Pucharze Interkontynentalnym. Zadzwonił do niego szef piłki nożnej w „La Gazzetta dello Sport”, Enrico Maida: - Skoro tam jesteś, jedź do Argentyny. Z 8 godzin podróży zrobiło się 27, ale Alberto dotarł do Buenos Aires, by złapać Maradonę.
Kontynuuje Cerruti: - Byłem tam przez tydzień. Byli ze mną koledzy z Włoch – z Rai, Canale 5 i „il Giornale”, było nas czterech. Diego wyszedł z domu, powitał mnie i wrócił do środka. Nie powiedział nic, był bardzo zestresowany, poddenerwowany. Już nigdy więcej nie widziałem Diego. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Maradonę, butnego mistrza. Potem wyszła do nas Claudia, powiedziała, że Diego nie czuje się najlepiej.
Cerruti kończy: - Gdy zaliczył dopingową wpadkę w 1994 na MŚ, to nie był już dłużej „mój” Diego. Przeżył on więcej niż normalny człowiek, który żyłby jego życiem. To niebywałe, że z tymi nawykami życiowymi dotrwał tak długo. Gdyby on sam miał napisać swoje epitafium brzmiałoby ono – „Jestem Diego, jestem numerem jeden”.
Piekielnie ważną rolę w życiu Maradony odegrał Fernando Signorini, jego osobisty trener od przygotowania fizycznego, którego nazywał geniuszem i mistrzem. - Nauczył mnie nie tylko trenować ciało, ale także i umysł - mówił o nim Argentyńczyk. Sam Signorini jest autorem słów niesamowicie trafnie obrazujących dwoistość natury Diego: - Był Diego i był Maradona. Diego to nieśmiały, wspaniały chłopak. Maradona to mężczyzna, który nie mógł pokazać słabości w świecie pełnym mediów oraz biznesu. Powiedziałem mu: „Z Diego mógłbym przebyć cały świat. Z Maradoną nie zrobiłbym kroku”. On na to: „Ale gdyby nie Maradona, to nadal byłbym w Villa Fiorito”.
Jego gra w Neapolu wywróciła do góry nogami ligę włoską. Sama jego obecność zmieniała oblicze meczu. Widzieliśmy go jako blondyna, z tlenionymi włosami, bruneta; widzieliśmy jak był gruby, słoniowaty, opuchnięty, naćpany, pijany; widzieliśmy jak płakał, wybuchał śmiechem, a także w towarzystwie starszej córki - jego antynarkotykowej tarczy. To kalejdoskop godny piosenkarza goniącego za wszystkimi modami. [...] Gdy przybył do Neapolu, całe miasto przyszło na stadion tylko po to, by go zobaczyć na żywo. Wziął piłkę, pokazał trzy żonglerskie sztuczki i mieszkańcy Neapolu znaleźli się w siódmym niebie.
Tak z kolei neapolitański etap w karierze boskiego Diego opisuje francuski dziennikarz i historyk, Bernard Morlino w swojej książce zatytułowanej „Legendarne postacie futbolu”. Nieco odwołując się do tej publikacji - Morlino zebrał największych z wielkich naszej ukochanej dyscypliny sportu i podjął się karkołomnego zadania wyciągnięcia w kilkudziesięciozdaniowej analizie esencji każdego z nich. Podzielił piłkarzy na kategorie, wśród których znajdują się m.in. takie, jak - „Wirtuozi”, „Pionierzy”, „Architekci”, „Królowie” czy „Buntownicy”. W której z nich odnajdziemy Maradonę?
Na pierwszy rzut oka większość z nas powiedziałaby, że na pewno pośród buntowników. Nic bardziej mylnego, bowiem autor osadził go wśród wirtuozów, w gronie nazwisk pokroju Pelé, Alfredo Di Stéfano, Eusébio czy Johana Cruyffa. Świadczy to o tym, że w świadomości kibiców, a nawet ekspertów, bardzo często pozaboiskowe wybryki „Pelusy” schodzą na dalszy plan. Liczy się kilka gramów tego tak ulotnego boskiego pyłu, jaki pozostawił dzięki swojemu piłkarskiemu fenomenowi w naszej pamięci.
Jeśli nasza narracja nadal kogoś nie przekonuje, to spójrzmy na aspekt postępowania Maradony z innej perspektywy. Owszem, balował, pił, ćpał, przy tym też krzywdził swoich najbliższych. Jednakże, nawet mimo cierpienia, to on sam wybrał tę ścieżkę. Wiedział z czym to się wiąże. Niby chciał wyrwać się ze szponów swoich licznych nałogów, ale w zasadzie to nie było mu to do końca na rękę. Przy tym wszystkim był też niezwykle autentyczny. Nie owijał w bawełnę. Robił i mówił to, co czuł i myślał. Niczego nie żałował. Zapytany o to, jaki byłby jego wymarzony prezent na 60. urodziny, odpowiedział: - Strzelenie gola Anglii, tym razem lewą ręką. Przy otaczającej nas z każdej strony celebryckiej obłudzie i instagramowej sztuczności, Maradonę możemy dziś zestawić jako tego swoistą przeciwwagę. I nie zmieni tego jego śmierć. Jesteśmy o tym przekonani.
Więcej - jego kult stanie się tylko potężniejszy. Zawsze dzieje się tak po śmierci znanych, ważkich w historii całego świata, osób. Jej data też jest wymowna. 25 listopada - 15. rocznica śmierci Gearge'a Besta i 50. rocznica debiutu w angielskiej kadrze jego ofiary z Meksyku - Petera Shiltona. Zbaczając na moment na grunt muzyczny, wbrew pozorom wcale nie tak bardzo odległy od tego przez nas omawianego, zastanówmy się, czy Kurt Cobain bądź Ryszard Riedel byliby dzisiaj takimi samymi legendami, gdyby nie ich wczesna śmierć i powiązany z nią niebywały tragizm. Warto się nad tym zastanowić. Bo pomimo coraz bardziej patologicznego wizerunku, jaki Maradona stwarzał wobec własnej osoby w ostatnich latach, dziś opłakują go niemalże wszyscy. Niebawem stadion Napoli ma zmenić nazwę na Stadio Diego Armando Maradona. To wiele mówi. Krótko mówiąc - Diego egzystował w myśl teorii: „Żyję tak, jak chcę i umrę tak, jak mi się podoba”.
Dyskusji o tym, kto jest najwybitniejszym piłkarzem w historii futbolu nigdy nie będzie końca i raczej nigdy nikt jej ostatecznie nie rozstrzygnie. „El Pibe de Oro” („Złoty Chłopak”), jak go nazywano, był niezwykły, niepodrabialny. Przepięknie pożegnał go Pelé: - Mam nadzieję, że pewnego dnia będziemy mogli razem zagrać w piłkę w niebie. Myślimy, że każdy z nas po cichu na to liczy. Że kiedyś, gdzieś tam wysoko, jeśli faktycznie coś tam jest, będziemy mieli okazję spotkać człowieka, który tu, na ziemi, był piłkarskim bogiem i którego bez względu na wszystko po prostu kochaliśmy. Konkluzja jest prosta. „Bóg” nie umarł. „Bóg” po prostu trafił tam, gdzie jego miejsce.